czwartek, 14 stycznia 2016

Koniec

no i po ptakach,
Polska-Sinagapur ... Stambuł-Polska,
III 2014 - IV 2015 r., 
24547 km, 
328 dni w podróży, 
229 dni na rowerach, 
22 państwa,
5 z 10 największych rzek świata, 
wszystkie strefy klimatyczne (z wyjątkiem okołobiegunowych :); niziny, wyżyny, góry, lasy, step, pustynia, dżungla, metropolie, pola; palące słońce, deszcz, śnieg, wiatr...

poniedziałek, 9 lutego 2015

Kenny da Costa (13 XII - 27 I 2015)

Nieznośne są muchy ("There are flies on the windscreen/") i "lekkość bytu". Antidotum to todi, nektar z kwiatów palmy kokosowej. Zbierany o brzasku, po długiej wspinaczce na wierzchołek drzewa. W klimacie tropikalnym fermentuje w przeciągu kilkunastu minut, tworząc zawiesisty, mlecznobiały napój, o "woltomierzu" 4-5%; świeży pozostaje tylko do zmierzchu. Sposób pozyskiwania znany w Indiach, został przywieziony do Malezji wraz z "zaciągiem hinduskiej siły roboczej w służbie jej Królewskiej Mości" jeszcze w XIX w. Dziś pije się todi w miejscach tylko dla wtajemniczonych - zazwyczaj "półlegalnie", na zapleczach, na wsiach, w portach, przy prostych ławach, w stodołach, w cieniu rozpadających się parasoli i prowizorycznych dachów. W miejscach, które w klimacie środkowoeuropejskim określa się wielce mówiącym hasłem -melina. Todi spożywa się z litrowych, kolorowych, plastykowych kubłów ze słusznym uchem. To męski świat. W "barach" todi załatwia się interesy, dyskutuje, handluje, obstawia zakłady, pali niezliczone ilości tytoniu i zapada w letarg. Nie ma nic z denaturowanego ultrafioletu w powietrzu, raczej tropikalna lepkość zawieszenia w czasie i przestrzeni. Muchy nie są nieznośne, a byt jest po prostu lekki. W przyjemnym odrętwieniu muchy utrzymują świadomość, niepozwalająca zapaść w katatonie po kolejnym kuble todi, a lekki byt szybuje zdany na poniewierkę Losu...

Klang - miasto na zachodnim wybrzeżu, nieopodal Kuala Lumpur; szerokim łukiem omijane przez turystów i niewspominane przez przewodniki; nieciekawe w swej istocie, z więcej niż skromną bazą hotelową, ale zacną kuchnią indyjską. W Klang zostaliśmy w przydworcowym hotelu, prowadzonym przez Chińczyka. W ciasnym pokoju zmieściła się "tefałka". Rano, w trakcie pakowania i mycia zębów odpalamy, a tam Forest. Forest Gump. (reż. R. Zemeckis, USA 1994 r.). "Wyposzczeni filmowo" - mówimy sobie - "Zostańmy aż spotka Elvisa", później - "Niech zacznie biegać"..., "Pójdzie do wojska", "jeszcze 10 min"... itd. Kończymy na napisach końcowych. Słodki Forest rozczulił nas do łez. Normalnie zlinczowalibyśmy produkcję za naiwność amerykańskiego snu w pełnej krasie i pseudofilozofie w neofickim stylu, ale tym razem jest inaczej. Tym razem czujemy, że "Życie jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiadomo, co ci się trafi" i, że bujamy się na wietrze jak piórko, targane zmiennymi frontami, rzucane to tu, to tam.

Oglądamy Foresta, więc, zamiast kręcić od 9:00, zaczynamy o 12:00. Później zatrzymujemy się w przypadkowej kawiarni, zamiast 15 min, spędzamy tam 45 min. - właściciel tez pedałuje i ma darmowe napoje i kanapki dla cyklistów. Po drodze spotykamy parę z Francji - jadą w odwrotnym kierunku - trochę czasu spędzamy na rozmowie. Jeszcze pada, rzeka wylewa na drogę, a na koniec skręcamy za wcześnie i zamiast w Port Dickson, lądujemy na skrzyżowaniu kilkaset metrów przed. Jest 20:17, kiedy zagubieni szukamy kogoś, aby spytać o droge i dokładnie w tym czasie z jaskini hazardu wychodzi Kenny. Kenny da Costa. Nasze spotkanie to Przypadek (reż. K. Kieślowski, Polska 1981 r.). 

Kenny jest potomkiem portugalskich zdobywców, których karawele zawijały do Melaki od XVI w. i Orang Asli - pierwotnych, aborygenoidalnych mieszkańców Półwyspu. Początków rodu nie znamy, nie był to raczej klasyczny przypadek - biały przypłynął i wziął co chcial - nazwisko zostało. Kenny ma śniadą skórę, kręcone włosy, wąskie szparki oczu i jest katolikiem. Jego ciało zdobią liczne tatuaże - imponująca karawela pod portugalską banderą na prawym przedramieniu, kilka krzyży, jakaś Maryja, karty i kości do gry (te Kenny określa jako "stupid"). W muzułmańskiej Malezji, w której niemuzułmanie są dyskryminowani wprost i bez żenady Kenny jest ponad - czując się prawdziwym dzieckiem "tej ziemi". Dlatego jego ulubionymi słowami w odniesieniu do własnego kraju i większości jego mieszkańców są "shit" i "stupid". Kenny ceni wolność, równouprawnienie, pokój, alkohol i tym podobne. Większości z wyżej wymienionych w Malezji brakuje, dlatego ten kraj jest "stupid" i "everything is shit". Ze swoją nastoletnią córką rozmawia po angielsku (malajski to "stupid language").

Gdy pytamy Kennego o drogę, bez wahania odpowiada - "Jeśli nie macie gdzie zostać i się nie boicie, to zapraszam do siebie". Oczywiście zostajemy z Kennym. Parterowy, wielki, wynajmowany dom otoczony jest porzuconymi willami, w odległości stu metrów stoi wielopiętrowy, nigdy niedokończony hotel Costa Rica (pisany latynoską kursywą). W okolicy mieszka Kenny i sąsiadka - ponad 80-letnia staruszka. W domu cztery psy, dwa na podwórku, dwa w domu (z czego jedne z wielkim guzem na głowie ciążącym ku podłodze i niezliczona ilością kleszczy), kilka mebli, pustka, krzyż na ścianie i hinduskie znaki na drzwiach strzegące przed Złem. Dom i okolica są nawiedzone. Jeden z pokoi stoi szczelnie zamknięty, przed wejściem Kenny puka głośno trzy razy, w środku włos się jeży (Krzyśkowi się nie zjeżył, nie dlatego, ze Zła w środku nie ma, raczej z powodu gruboskórności).

Żadne z wykonanych zdjęć w domu Kennego "nie wyszło".

środa, 21 stycznia 2015

Piękna bieda (13 XI - 13 XII)

Pozornie jest normalnie: pola ryżowe; unoszący się kurz spod kół wielobarwnych ciężarówek, przyozdobionych owiewkami - skrzydłami/rybimi łuskami i srebrzystymi fanfarami, perfekcyjnie załadowanych, zdecydowanie powyżej dopuszczalnych norm (rekordowe 17 osób w Fiacie 126 p. Khmerowie co najwyżej skwitowaliby pobłażliwymi uśmiechami, ledwie szarpiącym kąciki ust); ulica ubrana w proste dwuczęściowe pidżamy, zapinane wysoko pod szyje, uszyte jakby z ptasich skór i piór, mieniące się kolorami, na głowach kraciaste chusty, czapki, kapelusze wyrwane strachowi na wróble; na południu w okolicach Kampot, Kep, Tatai, u podnóża gór Słoniowych i Kardamonowych rybackie wioski, kosze pełne krabów; w powietrzu buddyjskie mantry rozlegające się od świtu; gwarne targi, chaotyczna zabudowa; wszystko nieokreślone i czasowe, czyli normalnie. Pozory mylą.

Atmosfera jest gęsta, przytłaczająca. Duszno jakoś.
Czy to my (jesteśmy z Polski, jesteśmy historykami, jesteśmy przewrażliwieni. Nie potrafimy przejść obojętnie obok, bo gdyby zejść do poziomu kalkulatora, księgowego to w skali jednego kraju, jednego etnosu większej masakry nie było)?
Czy coś rzeczywiście wisi w powietrzu - unosi się znad rozgrzanej ziemi, z gnijących kości i szczępek ubrań tych, którzy nigdy nie zostali pochowani, wypływających na powierzchnie po ulewie?

Waterbording - zalewa nas świadomość tego, co się stało w Kambodży przed 40. laty. Ciężko złapać oddech. Pytania zaciskają pętle na szyi — kim był w 1975 r. kierowca tuk tuka? Po której stronie znalazła się kobieta wyciskająca sok ze świeżej trzciny cukrowej? Kto mordował kijami, kopaczkami, łopatami swoich braci, siostry, rodziców? Kto głodował, a kto miał pełną miskę? Kogo dotknął exodus z Phnom Penh czy Battambang? Kto uwierzył w nowy ład, nowe społeczeństwo, rewolucje? Komu wyrwano paznokcie, a kto szarpał za kombinerki, po których spływały strużki krwi?

Śmierć, sansara (wędrówka), odrodzenie, śmierć, sansara, odrodzenie, śmierć, odrodzenie, śmierć. Zmarłego owiniętego w białe sukno, należy spalić w trzy dni po śmierci. Pochówek urny z prochami obywa się tydzień później w klasztorze. Uroczystości towarzyszy śpiew mnichów. Biel, ogień i modły to drogowskazy, od których rozpoczyna się wędrówka.

Zgon spowodowany uderzeniem siekiery, uduszeniem poprzez zaciśnięcie plastikowego worka, pobiciem bambusowymi kijami, w przypadku dzieci roztrzaskaniem czaszki o pień drzewa itp., a następnie wrzucenie zwłok do masowego grobu i przysypanie ziemią uniemożliwiają odrodzenie. W Kambodży mieszka 14 mln ludzi i kilka milionow błąkających się dusz, zamkniętych w szklanej kuli dukkha (cierpienia).

Phnom Penh jest jak kopiec termitów, nad którym czarne pająki o smaku pieczonej wątróbki, (rarytas polnocnych brzegów jez. Tonlesap) rozwiesiły setki kilometrów przewodów elektrycznych. Przepisy drogowe nie istnieją czy są martwa litera prawa — jedno i to samo. Chodników brak. Kolonialna architektura obwieszona neonami, przybudówkami, kolejnymi piętrami, blachą. Dźwięk klaksonów, hałas skuterów ze źle wyregulowanymi gaźnikami i poobrywanymi tłumikami. Ulice pełne przekupek, hal targowych, stoisk z owocami i parującymi garami.

Kambodża jest jak Phnom Penh -nieokreślona, pomieszana, nielogiczna, do góry nogami.
Rządzi pieniądz, demokracja to wydmuszka w rekach kliki, na sprzedaż jest wszystko włącznie z pamięcią (Pola Śmierci w rekach Japończyków), klientelizm, Chińczycy wysiedlający cale wioski na południu, karczowana dżungla na północy, bieda, bogactwo, korupcja, nienawiść do Wietnamczyków, nieufność do białych, niezwykłą historia khmerskiej cywilizacji.

Przekraczając granice z Laosem, trafia się na stary, drewniany szlaban i sklecona budę, która dawno powinna się rozpaść. 50 m od budy stoją nowe budynki, w stylu angkorianskim, mające witać wjeżdżających do Kambodży. Nie witają, stoją puste. Na prawo od budy pełnej pograniczników, w namiocie (cztery slupy przykryte dziurawą płachtą) znajduje się punkt medyczny. Wjeżdżający otrzymuje ulotkę z informacją o zagrożeniach i numerem telefonu (w razie czego) oraz poddaje się procedurze pomiaru temperatury (w naszym przypadku 35 st., u znajomego wyskoczyło 26 st.) - większość przekraczających granice jest już martwa. Opłata za "kwarantannę" wynosi 1. czy 2. US $. Punkt medyczny jest nielegalny. Zyski z tej i innych opłat dzielone są według klucza. Im większa "cebula" złotego zegarka tym więcej ląduje w kieszeni.

Wjeżdżając do Tajlandii, opuściliśmy uniwersum pięknej biedy, gdzie materialne ubóstwo, rozgościło się w zachwycających okolicznościach przyrody. Krainę nierównomiernie rozciągająca się tysiącami kilometrów od pustyni Gobi aż po Góry Kardamonowe, rafę w oceanie lepkiej mamony z epicentrum w południowych Chinach — wysoko w górach Syczuanu i Junannu i Laosu. Rafę wyrosłą na szkieletach szlachetnych tradycji, silnego ducha, światła odbijającego się w źrenicach siedzących przy ognisku.

W Tajlandii jest normalnie, wystarczy przyzwyczaić się: do szlochu na samo wspomnienie imienia Jego (króla), widoku małp obwieszających metalowe klatki starych półciężarówek przewożących kokosy, ostrego curry i łagodności ludzi.

Bieda znaczy mniej (albo więcej). Załóżmy bezrefleksyjnie, że mniej.
W Tajlandii jest więcej śmierci na drogach, więcej tłuszczu w nogach, pośladkach, brzuchach, podbródkach, więcej hałasu, nieprzyjemnego niebieskiego światła, więcej porządku, przepisów, prawa, (a w przypadku Tajlandii, Malezji i Singapuru również lewa – choć z bronią nikt już nie chodzi, ruch lewostronny mącący półkulę pozostał), pospiechu, więcej tak zwanych życiowych mądrości w powietrzu.

Na szczęście Azja jest Azją. Nie tak łatwo ją złamać. Europa (na potrzeby tekstu wskakuje w lederhosen) to stary ramol, patrzący przez binokle i podpierający się czarną, lśniącą laską ze srebrną gałką w kształcie pudla. Azja to nastolatka z zielonymi włosami i ciemnoróżowymi tenisówkami, która rano nie wstaje z łóżka, rozpaczając po kolejne wielkiej, niespełnionej miłości, a wieczorem w euforii kolejnego zakochania się snuje wizje kariery na miarę Carnegie Hall. W Tajlandii widok ramola z nastolatką nie należy do rzadkości.

poniedziałek, 15 grudnia 2014

Jai yen (cool heart) (7 X - 13 XI)

W języku laotańskim występuje kilkadziesiąt wyrażeń odnoszących się do serca (jai): zrozumieć to "wejść do serca" (khao jai), być złym to "czuć bol w sercu" (jai hai), być drażliwym to "mieć małe serce" (jai noy), być złośliwym to "mieć kręte serce" (jai khap khaep), być odważnym to "mieć śmiałe serce" (jai ka), być żądnym zemsty to "mieć czarne serce" (jai dum), umrzeć to "mieć rozdarte serce" (jai khart), etc.

Laotańczycy mają jai yen czyli dobre, czyste serce, pozbawione zmartwień, wolne od obaw, gotowe, żeby pączkować, dzielić się na czworo dla innych. Laotańczycy Są. W Krainie Tysiąca Słoni żyje się dziś, brak abstrakcyjnych figur - nie ma przeszłości, nie ma przyszłości. Jest wieczność i jest Helios-Surja przemierzający niebo w powozie zaprzężonym w siedem koni, smaganych batem przez Arunę; jest wiatr- łagodny zefir; jest zimne Beer Lao; jest źródlana woda kapiąca ze skał, w której myją się kobiety, zasłaniające się kolorowymi, prostymi sarongami, o włosach czarnych jak sierść księżycowego niedźwiedzia i "ciemnych" spojrzeniach pantery, modliszki - ponętnych i niebezpiecznych, w które zajrzeć możesz tylko raz; jest bambus ścinany ostrymi maczetami przez mężczyzn o śniadych, gładkich niczym rzeczne kamienie skórach i mięśniach rozsadzających barki, ramiona i szerokie klatki piersiowe, jakby zerwali się z "Anatomii człowieka" Bochenka; jest Siakjamuni siedzący przez 49 dni pod humanoidalnym drzewem Bodhi,...i jest cały wiek XXI z netem, białymi SUVami, chińską rekolonizacja, backpakersami, plastykiem i ogromnymi jak radzieckie satelity antenami TV - na szczęście zepsucia ciągle niewiele.

W górach, w wioskach licznych plemion, wśród Lantenów i Hmong czasami i przez chwile można ulec majakom odkrywców, smakujących wyrafinowane etnograficzne potrawy. Choć to wszystko nieprawda i stół jest pusty od dziesiątek lat, to przyjemnie rozmarzyć się jak dzieciak i ubierając okulary Bronislawa Malinowskiego, otworzyć kajet czy inny kołonotatnik na pierwszej stronie i naskrobać "Argonauci Półwyspu Indochińskiego". Następnie zanurzyć się w opis.
Wieś ukryta w górach Namthy, pomiędzy stromymi stokami obsadzonymi oryza glutinosa i porośniętymi gęstą dżunglą, w której poluje się na dzikie świnie. Mieszkańcy przywdziewają ciemnobłękitne proste płócienne ubrania, wykończone kolorową nitką albo noszą wysokie i ciężkie czepce obwieszone brzęczącymi srebrnymi kolami. Domy to proste rattanowe chaty budowane na palach z bambusowymi lub glinianymi ścianami, gęsto zadymione od ognisk i prowizorycznych garkuchni. Przy wejściach stoją beczki wypełnione indygo. Poza autochtonami okolice zamieszkują liczne duchy, z którymi nocami w blasku ognia tańczy szaman, dzierżący prosty kij, z wymalowanym totemem i ostry końcem, ozdobionym jakby rybia łuska. W konarach niewielkiego drzewa po środku wsi kryje się pstrokata sowa, z postrzępionymi uszami: od czasu do czasu wzbija się do lotu, polując na szczury i węże. Na skraju domostw, w zakolu świętego strumienia rośnie monumentalne drzewo o rozłożystych gałęziach i piętrzących się korzeniach - axis mundi, wokół którego raz do roku, w grudniu po zbiorach ryżu odbywa się trzydniowy festiwal...

"Najwcześniejsze moje wspomnienie to zimno, śnieg i lód w rynsztoku, szron na szybach okiennych, chłód zaparowanych zielonych ścian kuchni. Dlaczego ludzie mieszkają w barbarzyńskich klimatach strefy umiarkowanej, jak się ja niesłusznie nazywa? Bo są z urodzenia idiotami, próżniakami i tchórzami. Dopiero w wieku dziesięciu lat zdałem sobie sprawę, że istnieją "cieple" kraje, cale obszary, na których nie trzeba wyciskać z siebie siódmych potów, żeby przeżyć, ani tez drżeć z zimna i udawać, że to takie krzepiące i wesołe. Wszędzie tam, gdzie jest zimno, mieszkają ludzie, którzy zaharowują się jak dzicy, a kiedy wydają potomstwo, prawią mu kazania o pracy - która jest w gruncie rzeczy tylko i wyłącznie doktryna bezwładu." (H. Miller "Zwrotnik Koziorożca")


A my co, a my się azjanizujemy. Widelczyki do ostryg zamieniliśmy na proste pałeczki, odrzuciliśmy szpilki od Louboutaina na rzecz bosych stop, Chanell no 5 i porcelanowobialą armaturę od Galassia wcisnęliśmy w niepamięć, jednocząc się z przyrodą albo studiując dość ubogi dizajn wychodków w stylu osmańskim; cztery ściany to dla nas wiezienie, my bumelujemy na hamakach i drewnianych podestach krytych strzecha. Jemy to, co lokalsi: kleisty ryz, sałatkę ze świeżego bambusa lub ze świeżej papai z chilli i limonką, nadziewane żaby, zupę z grubymi nudlami i górą zieleniny przeróżnej, grillowane mięso wiewiórek, banany, mango, bakłażany, czosnek, kanapki z bagietki (à la paryskiej), pastę z ryby, owocowe szejki, do tego smolista kawą z lodem z Płaskowyżu Bolaven albo naparstek ryżowego lao, lao szumnie zwanej "whisky", co pęta umysł niczym naddunajska, śliwkowa palinka.

wtorek, 18 listopada 2014

Niewypał (7 X - 13 XI)

260 mln - szacowana liczba sub-amunicji z bomb kasetowych, która została zrzucona na Laos w latach 1964 - 1973 przez Stany Zjednoczone.

2 mln ton - bomb spadło na Laos między 1964 a 1973.

580 000 - liczba misji; co 8 min. przez 9 lat nad terytorium Laosu nadlatywał amerykanski bombowiec.

80 mln - szacowana liczba niewybuchów sub-amunicji.

1090228 - szacowana liczba niewybuchów rozbrojonych/zdetonowanych przez UXO LAO (państwowa agencja zajmując sie rozbrajaniem niewybuchów) od 1996 do 2009 r.

300 - szacunkowa liczba ofiar niewypałów każdego roku w Laosie.


Laos i Stany Zjednoczone nigdy nie były w stanie wojny. 


niedziela, 9 listopada 2014

Shan (2 IX - 7 X) (cz. 2)

W podrzędnych hotelikach i zatęchłych dziurach, w których zostajemy, kiedy nie rozbijamy obozowiska, oglądamy TV (poza łóżkiem i koszem na śmieci telewizor często stanowi jedyne wyposażenie). Surfujemy po kanałach, czekając aż na rozrywkowym CCTV 15 poleci jedna z nowszych wersji starego szlagieru „One night in Bejing”, z genialnym fragmentem wyrwanym niczym z opery pekińskiej; próbujemy wyłapać coś z pogodowych wiadomości – burze, sztormy, trzęsienia ziemi, bezchmurne niebo; tępo wpatrujemy się w telenowele – kocha nie kocha, kocha nie kocha; zatrzymujemy się na dłużej przy sporcie i teleturniejach.

W TV nie ma żadnej prawdy, poza prawdą ekranu – lukrowana historia, sterowana rzeczywistość, rozrywka dla mas. Naszą uwagę przykuwa jednak nie to, jakie Chiny były, czy są według medialnych rekinów, spoglądających na Pekin z „Gaci” zaprojektowanych przez Koolhaasa i Scheerena, ale jakie mają być. Społeczne reklamy próbują leczyć zbiorowe zachowania, wprawiające w kompleksy elity.


Dwie pandy w Sydney, cz.1

Krótkie przebitki. W piękny, słoneczny dzień dwie pandy przechadzają się po Circular Quay, w tle Sydney Opera House: plują, charkają, krzyczą, potrącają przechodniów, tarasują przejście wypchanymi zakupami torbami, wchodzą nieproszone w kadr obiektywów, śpią „pod wpływem” na ławkach. Aussie: boją się, kręcą głowami, spoglądają z niedowierzaniem, załamują ręce, wzdychają.

Dwie pandy w Sydney cz. 2

Miejsce akcji, jak w cz. 1. Jedna scena. Dwie wyciszone (pod wpływem 20 kg bambusa lub zmian cywilizacyjnych?) zantropomorfizowane pandy, miłe i kulturalne, ze zwierzęcą naturą na smyczy i głęboko skrywanymi atawizmami, „siedzą na ławeczce i (nie) ryczą do siebie. Uśmiechają się szeroko jak pluszaki z Disneya, przytulając kościstą, siwowłosą staruszkę o dobrotliwej twarzy.

Czasami tyle i tylko tyle dostrzegają podróżujący po Chinach – dwie pandy... My próbujemy ściągnąć zaciągniętą na oczy hunwejbińską, ciemnozieloną, prostą, robotniczą czapkę, z czerwoną gwiazdą na środku i zajrzeć Chińczykom w głąb duszy – przepastnej niczym Wąwóz Skaczącego Tygrysa. W dole majaczą cztery strumienie nauki Kong Qiu, podlewające pola chińskiej mentalności od dwudziestu pięciu wieków.


Bezinteresowność

Godzina 17:00. Jesteśmy na rogatkach Leibo – miasta ukrytego w Górach Zimnych. Z jednej strony odcięte przez potężne wody Jangcy, z drugiej przez czterotysięczniki. Na ulicach ludzie o ciemnych skórach, bystrych spojrzeniach i fantazyjnych nakryciach głowy – mniejszość Yi – zapomniana i zmarginalizowana społeczność górali, pasterzy, narkotykowych szmuglerów, palaczy opium, szamanów; nosząca zachwycającą, srebrną biżuterię i ozdabiająca swoje domostwa drewnianymi, kolorowymi rogami byków oraz prostą ornamentyką – jakby epoka brązu nigdy nie odeszla w zapomnienie.
Do miasta prowadzi stroma, kiepskiej jakości droga. Na zjeździe po raz pierwszy pęka szprycha w tylnym kole Iwony (pękać będzie jeszcze wielokrotnie – „made in China”). Nie mamy bacika, nie mamy specjalnego klucza do odkręcenia tarczy hamulca – nowy rower, nowe problemy. Grzebiemy, próbując usunąć starą szprychę i wcisnąć nową. Wkoło wianuszek gapiów – 20-30 osób. Jeden z nich to Yan. Yan jest Chińczykiem, ma dwadzieścia kilka lat, szczupłą, pociągłą twarz, zamyślone spojrzenie buddyjskiego mnicha, przez ramię przewieszoną torbę. Yan nie mówi po angielsku, my nie mówimy po chińsku. Dogadujemy się. W poszukiwaniu narzędzi, na jego trójkołowym motorze trafiamy do zakładu mechanicznego, fryzjera, miejskiego szpitala. W tym ostatnim, prowadzeni przez urodziwą pielęgniarkę w śnieżnobiałym kitlu, wśród labiryntu łóżek ze zwisającymi kroplówkami i nogami chorych, trafiami do pomieszczenia „tylko dla upoważnionych”. W gąszczu urządzeń i narzędzi, połowicznie znajdujemy potrzebne klucze. Yan pomaga w naprawie. Chcemy odjechać. Yan nie pozwala i prowadzi nas do lokalnej jadłodajni. Najedzeni – chcemy odjechać. Yan nie pozwala. Płaci za hotel, zabiera nad zalew, karmi nas po raz drugi, kiedy z jego przyjaciółmi zasiadamy przy zastawionym stole. Rano przychodzi i sprawdza, czy wszystko w porządku. Teraz możemy odjechać. Historia niewyjątkowa, ledwie jedna z wielu.


Posłuszeństwo

Kwan i Jay, dwaj osiemnastolatkowie. Pochodzą z dobrych, mieszczańskich rodzin. Nie brakuje im niczego (teoretycznie). Są jedynymi dziećmi swoich rodziców, do tego synami, a tutaj wciąż „tylko matka syna może być królową”. Uczęszczają do elitarnej szkoły, oddalonej 2 godziny jazdy samochodem od domu. W domu bywają rzadko, raz na 3-4 tyg., na 1-2 dni. Na codzień są skoszarowani w internacie, ich przestrzeń życiowa to łóżko i nocna szafka, ich „mundur” – to zupełnie niewyjściowy dres, w najlepszym razie przypominający „kreszowe szaleństwo” z początku lat 90. Ich dzień zaczyna się o 7:00 wspólnym, „nienajlepszym” śniadaniem, kończy wspólną kolacją około 21:00. Czternaście godzin pomiędzy posiłkami wypełniają im lekcje i przerwy. Na lekcjach śpią, jak większość chińskich uczniów. I tak 7 dni w tygodni, bez przerwy, przez 3-4 tygodnie. Przyjemności ograniczają się do marzeń, te nie wykraczają poza granice chińskiego państwa. Miejsca na miłość nie ma (surowo zabroniona, pod groźbą wyrzucenia ze szkoły, co właściwie przekreśla dalszą karierę), na inną rzeczywistość – nawet tę wirtualną – też nie.
Na wiosnę Kwan i Jay napiszą maturę, otrzymają znakomite wyniki, wyjadą na studia. Kwan będzie ekonomistą, Jay inżynierem konstruującym roboty. Już nie mogą się doczekać.
Kwan i Jay są młodzi, bystrzy, sporo wiedzą. Kwan i Jay są smutni – przeraża ich codzienność. Ta obecna – bez wolności i ta przyszła – bez wolności. Żeby przetrwać będą musieli być jak koguty na ringu. W wirze ciągłej walki, aż się wykrwawią.
Kwan i Jay chcieliby być wolni. Ale co to znaczy? Zniewolone umysły.


Szacunek

W Chinach nie zostaniesz oszukany. To kwestia szacunku. I nie jest ważne, czy wyglądasz jak „milion dolarów”, czy jak włóczęga, z brodą sięgającą ziemi, czy jak my – innostrańcy, którym można wypchać kieszenie kitem.
Buła na parze (bao dzy) zawsze kosztuje 1 RMB. Koszyk pierogów (dziao dzy) zawsze kosztuje 6 RMB. To kwestia szacunku.


Praca

Świat próżnuje, Chińczycy pracują – zawsze. Nie wiemy, czy jak kiedyś dla „dobra wspólnego”, „partii”, „państwa”, czy tak jak coraz częściej – dla siebie. Przygarbieni od cieżarów (życia, kukurydzy, cegieł, biurowych papierów), z wyplatanymi koszami zawieszonymi na ramionach, albo wprost na głowie, z sierpami do rżnięcia ryżu, albo z teczkami i iphonami przyrośniętymi do dłoni – pracują. Świat próżnuje.
Chińskie zapracowanie dociera do nas przez chińskie ucztowanie. Zaczyna się imponująco. Na okrągły, obracany stół wjeżdżają potrawy: jedna, druga, piętnasta... Dla przykładu: pszczoły w cieście, oślina w ostrym, aromatycznym, ziołowym sosie, pieczony szpinak, wieprzowina z chilli, „włoska kapusta” z wody... Do tego świeża, jesienna herbata i oczywiście piwo. Biesiadnicy zanurzają się w oceanie smaków. Co chwilę ktoś się podnosi i wygłasza toast. Stukają szklanki (przy toaście dłonią zawsze podnosi się wyżej szklankę osoby, z którą się pije – to kwestia szacunku). Impreza się rozkręca. Następuje lekkie rozluźnienie obyczajów. Nasze myśli szybują ku całonocnej „bibie”, której kres wyznaczy chłód poranka i wznoszące się słońce... I wtedy następuje koniec. Na akord wszyscy podnoszą się od stołu, szybko żegnają i rozchodzą. Całość trwa 1,5-2 godziny. Niedosyt pali nas w trzewiach. Chcemy próżnować! Ale Chińczycy od rana pracują.

sobota, 11 października 2014

Shan (2 IX - 7 X) (cz. 1)

W państwie środka zaczęliśmy naszą przygodę w Mongolii Wewnętrznej, na pustyni, po której hula wiatr; kończymy w dżungli w Xishuangbanna, a spod naszych kół pierzchają węże z nakrapiano-kolorową skórą albo jasnymi pręgami przecinającymi ciemne, śliskie ciała.

Jechaliśmy przez przemysłowe prowincje Shanxi i Shaanxi (to dwie rożne prowincje; nawet Chińczycy się mylą w oficjalnych wydawnictwach), pośród wielkich węglarek, przez brudne i wprawiające w depresję miasta i mieściny, pełne prowizorycznych myjni samochodowych, zakładów naprawczych i spawalniczych. Wszystkie takie same, zarażone wirusem jednakowości, w futurystycznym nieładzie rodem z "Mad Maxa", podporządkowane czerwonym ciężarówkom i czarnemu złotu, napędzającemu gospodarkę (obecnie 5% to odnawialne źródła energii; modernizacyjny plan partii zakłada odejście od węgla w przeciągu następnych 30-40 lat; pewnie się uda, pewnie skończy się na atomie). Czuliśmy się w nich jakbyśmy topili się w Sunflower Seeds w „basenie Tate Modern”, dociskani do dna bambusowym kijem przez Ai WeiWei – żeby poczuć, czym są „prawdziwe” Chiny.

Jechaliśmy przez Chiny rolnicze, gdzie na każdej piędzi ziemi rośnie kukurydza i ryż, a wsie to zbiorowiska jednakowych domów z wielkimi oknami, w kształcie kratownicy, z niewielkim podwórkiem otoczonym wysokim murem, albo duże domostwa siheyuany, z centralnym dziedzińcem i pięknymi, wygiętymi dachami, pokrytymi ciężką glazurą i zwieńczone smoczymi łbami. Przed czerwonymi bramami i o złotych zdobieniach, dwa kamienne (czasami jedynie wizerunki na pokaźnych kaflach) lwy (psy Fo), strzegące domowników.

Jechaliśmy przez góry: nieopodal Pekinu i w Habei, w środkowej części kraju w okół Taibai i Foping, gdzie żyją pandy wielkie i wreszcie na południe od Chengdu w Syczuanie i Junnanie – Daliangshan i Aligoshan. Jechaliśmy przez góry i te zapamiętamy najbardziej. Drogi wijące się jak ogon chińskiego smoka przez kolejne doliny, w górę rzek, do źródeł, gdzie krople drążą skałę, żeby po setkach kilometrów rozlać się w Huang He i Jangcy, wyciskały z nas siódme poty. W górach zaznaliśmy spokoju i ciszy – których w Chinach deficyt. Spaliśmy na tarasach, wpatrzeni w niebo, na którym „wirowały planety” tak piękne, że o śnie nie było mowy albo mając kilka kilometrów poniżej Jangcy, meandrujące w twardej skale, gdy nad szczytami pękła butelka lejdejska,odpalając fajerwerki, rozbłyskujące w oddali.

Jechaliśmy przez metropolie – jednakowe, wielomilionowe, zbudowane na osi północ-południe, na wzór zakazanego miasta, w którym słońce widział tylko Syn Niebios. Przeciskaliśmy się pomiędzy skuterami, taksówkami, autobusami, uciekając przed zgiełkiem albo szukaliśmy oddechu w zielonych parkach, w których wciąż ktoś rżnie w karty, pochyla się nad planszą do xiangqi, znajduje równowagę w tai chi, tańczy. Gubiliśmy się na targach pośród kolorów, smaków i pokrzykiwań.

Jechaliśmy i widzieliśmy wiele, opisać to, to jak próbować objąć odbijający się w sadzawce księżyc, który przywiódł do zguby kompletnie pijanego Li Bai...