niedziela, 9 listopada 2014

Shan (2 IX - 7 X) (cz. 2)

W podrzędnych hotelikach i zatęchłych dziurach, w których zostajemy, kiedy nie rozbijamy obozowiska, oglądamy TV (poza łóżkiem i koszem na śmieci telewizor często stanowi jedyne wyposażenie). Surfujemy po kanałach, czekając aż na rozrywkowym CCTV 15 poleci jedna z nowszych wersji starego szlagieru „One night in Bejing”, z genialnym fragmentem wyrwanym niczym z opery pekińskiej; próbujemy wyłapać coś z pogodowych wiadomości – burze, sztormy, trzęsienia ziemi, bezchmurne niebo; tępo wpatrujemy się w telenowele – kocha nie kocha, kocha nie kocha; zatrzymujemy się na dłużej przy sporcie i teleturniejach.

W TV nie ma żadnej prawdy, poza prawdą ekranu – lukrowana historia, sterowana rzeczywistość, rozrywka dla mas. Naszą uwagę przykuwa jednak nie to, jakie Chiny były, czy są według medialnych rekinów, spoglądających na Pekin z „Gaci” zaprojektowanych przez Koolhaasa i Scheerena, ale jakie mają być. Społeczne reklamy próbują leczyć zbiorowe zachowania, wprawiające w kompleksy elity.


Dwie pandy w Sydney, cz.1

Krótkie przebitki. W piękny, słoneczny dzień dwie pandy przechadzają się po Circular Quay, w tle Sydney Opera House: plują, charkają, krzyczą, potrącają przechodniów, tarasują przejście wypchanymi zakupami torbami, wchodzą nieproszone w kadr obiektywów, śpią „pod wpływem” na ławkach. Aussie: boją się, kręcą głowami, spoglądają z niedowierzaniem, załamują ręce, wzdychają.

Dwie pandy w Sydney cz. 2

Miejsce akcji, jak w cz. 1. Jedna scena. Dwie wyciszone (pod wpływem 20 kg bambusa lub zmian cywilizacyjnych?) zantropomorfizowane pandy, miłe i kulturalne, ze zwierzęcą naturą na smyczy i głęboko skrywanymi atawizmami, „siedzą na ławeczce i (nie) ryczą do siebie. Uśmiechają się szeroko jak pluszaki z Disneya, przytulając kościstą, siwowłosą staruszkę o dobrotliwej twarzy.

Czasami tyle i tylko tyle dostrzegają podróżujący po Chinach – dwie pandy... My próbujemy ściągnąć zaciągniętą na oczy hunwejbińską, ciemnozieloną, prostą, robotniczą czapkę, z czerwoną gwiazdą na środku i zajrzeć Chińczykom w głąb duszy – przepastnej niczym Wąwóz Skaczącego Tygrysa. W dole majaczą cztery strumienie nauki Kong Qiu, podlewające pola chińskiej mentalności od dwudziestu pięciu wieków.


Bezinteresowność

Godzina 17:00. Jesteśmy na rogatkach Leibo – miasta ukrytego w Górach Zimnych. Z jednej strony odcięte przez potężne wody Jangcy, z drugiej przez czterotysięczniki. Na ulicach ludzie o ciemnych skórach, bystrych spojrzeniach i fantazyjnych nakryciach głowy – mniejszość Yi – zapomniana i zmarginalizowana społeczność górali, pasterzy, narkotykowych szmuglerów, palaczy opium, szamanów; nosząca zachwycającą, srebrną biżuterię i ozdabiająca swoje domostwa drewnianymi, kolorowymi rogami byków oraz prostą ornamentyką – jakby epoka brązu nigdy nie odeszla w zapomnienie.
Do miasta prowadzi stroma, kiepskiej jakości droga. Na zjeździe po raz pierwszy pęka szprycha w tylnym kole Iwony (pękać będzie jeszcze wielokrotnie – „made in China”). Nie mamy bacika, nie mamy specjalnego klucza do odkręcenia tarczy hamulca – nowy rower, nowe problemy. Grzebiemy, próbując usunąć starą szprychę i wcisnąć nową. Wkoło wianuszek gapiów – 20-30 osób. Jeden z nich to Yan. Yan jest Chińczykiem, ma dwadzieścia kilka lat, szczupłą, pociągłą twarz, zamyślone spojrzenie buddyjskiego mnicha, przez ramię przewieszoną torbę. Yan nie mówi po angielsku, my nie mówimy po chińsku. Dogadujemy się. W poszukiwaniu narzędzi, na jego trójkołowym motorze trafiamy do zakładu mechanicznego, fryzjera, miejskiego szpitala. W tym ostatnim, prowadzeni przez urodziwą pielęgniarkę w śnieżnobiałym kitlu, wśród labiryntu łóżek ze zwisającymi kroplówkami i nogami chorych, trafiami do pomieszczenia „tylko dla upoważnionych”. W gąszczu urządzeń i narzędzi, połowicznie znajdujemy potrzebne klucze. Yan pomaga w naprawie. Chcemy odjechać. Yan nie pozwala i prowadzi nas do lokalnej jadłodajni. Najedzeni – chcemy odjechać. Yan nie pozwala. Płaci za hotel, zabiera nad zalew, karmi nas po raz drugi, kiedy z jego przyjaciółmi zasiadamy przy zastawionym stole. Rano przychodzi i sprawdza, czy wszystko w porządku. Teraz możemy odjechać. Historia niewyjątkowa, ledwie jedna z wielu.


Posłuszeństwo

Kwan i Jay, dwaj osiemnastolatkowie. Pochodzą z dobrych, mieszczańskich rodzin. Nie brakuje im niczego (teoretycznie). Są jedynymi dziećmi swoich rodziców, do tego synami, a tutaj wciąż „tylko matka syna może być królową”. Uczęszczają do elitarnej szkoły, oddalonej 2 godziny jazdy samochodem od domu. W domu bywają rzadko, raz na 3-4 tyg., na 1-2 dni. Na codzień są skoszarowani w internacie, ich przestrzeń życiowa to łóżko i nocna szafka, ich „mundur” – to zupełnie niewyjściowy dres, w najlepszym razie przypominający „kreszowe szaleństwo” z początku lat 90. Ich dzień zaczyna się o 7:00 wspólnym, „nienajlepszym” śniadaniem, kończy wspólną kolacją około 21:00. Czternaście godzin pomiędzy posiłkami wypełniają im lekcje i przerwy. Na lekcjach śpią, jak większość chińskich uczniów. I tak 7 dni w tygodni, bez przerwy, przez 3-4 tygodnie. Przyjemności ograniczają się do marzeń, te nie wykraczają poza granice chińskiego państwa. Miejsca na miłość nie ma (surowo zabroniona, pod groźbą wyrzucenia ze szkoły, co właściwie przekreśla dalszą karierę), na inną rzeczywistość – nawet tę wirtualną – też nie.
Na wiosnę Kwan i Jay napiszą maturę, otrzymają znakomite wyniki, wyjadą na studia. Kwan będzie ekonomistą, Jay inżynierem konstruującym roboty. Już nie mogą się doczekać.
Kwan i Jay są młodzi, bystrzy, sporo wiedzą. Kwan i Jay są smutni – przeraża ich codzienność. Ta obecna – bez wolności i ta przyszła – bez wolności. Żeby przetrwać będą musieli być jak koguty na ringu. W wirze ciągłej walki, aż się wykrwawią.
Kwan i Jay chcieliby być wolni. Ale co to znaczy? Zniewolone umysły.


Szacunek

W Chinach nie zostaniesz oszukany. To kwestia szacunku. I nie jest ważne, czy wyglądasz jak „milion dolarów”, czy jak włóczęga, z brodą sięgającą ziemi, czy jak my – innostrańcy, którym można wypchać kieszenie kitem.
Buła na parze (bao dzy) zawsze kosztuje 1 RMB. Koszyk pierogów (dziao dzy) zawsze kosztuje 6 RMB. To kwestia szacunku.


Praca

Świat próżnuje, Chińczycy pracują – zawsze. Nie wiemy, czy jak kiedyś dla „dobra wspólnego”, „partii”, „państwa”, czy tak jak coraz częściej – dla siebie. Przygarbieni od cieżarów (życia, kukurydzy, cegieł, biurowych papierów), z wyplatanymi koszami zawieszonymi na ramionach, albo wprost na głowie, z sierpami do rżnięcia ryżu, albo z teczkami i iphonami przyrośniętymi do dłoni – pracują. Świat próżnuje.
Chińskie zapracowanie dociera do nas przez chińskie ucztowanie. Zaczyna się imponująco. Na okrągły, obracany stół wjeżdżają potrawy: jedna, druga, piętnasta... Dla przykładu: pszczoły w cieście, oślina w ostrym, aromatycznym, ziołowym sosie, pieczony szpinak, wieprzowina z chilli, „włoska kapusta” z wody... Do tego świeża, jesienna herbata i oczywiście piwo. Biesiadnicy zanurzają się w oceanie smaków. Co chwilę ktoś się podnosi i wygłasza toast. Stukają szklanki (przy toaście dłonią zawsze podnosi się wyżej szklankę osoby, z którą się pije – to kwestia szacunku). Impreza się rozkręca. Następuje lekkie rozluźnienie obyczajów. Nasze myśli szybują ku całonocnej „bibie”, której kres wyznaczy chłód poranka i wznoszące się słońce... I wtedy następuje koniec. Na akord wszyscy podnoszą się od stołu, szybko żegnają i rozchodzą. Całość trwa 1,5-2 godziny. Niedosyt pali nas w trzewiach. Chcemy próżnować! Ale Chińczycy od rana pracują.

1 komentarz:

  1. Smutne i piękne są Wasze historie. Zazdroszczę horyzontów, którymi Was zarażają.

    OdpowiedzUsuń