sobota, 11 października 2014

Shan (2 IX - 7 X) (cz. 1)

W państwie środka zaczęliśmy naszą przygodę w Mongolii Wewnętrznej, na pustyni, po której hula wiatr; kończymy w dżungli w Xishuangbanna, a spod naszych kół pierzchają węże z nakrapiano-kolorową skórą albo jasnymi pręgami przecinającymi ciemne, śliskie ciała.

Jechaliśmy przez przemysłowe prowincje Shanxi i Shaanxi (to dwie rożne prowincje; nawet Chińczycy się mylą w oficjalnych wydawnictwach), pośród wielkich węglarek, przez brudne i wprawiające w depresję miasta i mieściny, pełne prowizorycznych myjni samochodowych, zakładów naprawczych i spawalniczych. Wszystkie takie same, zarażone wirusem jednakowości, w futurystycznym nieładzie rodem z "Mad Maxa", podporządkowane czerwonym ciężarówkom i czarnemu złotu, napędzającemu gospodarkę (obecnie 5% to odnawialne źródła energii; modernizacyjny plan partii zakłada odejście od węgla w przeciągu następnych 30-40 lat; pewnie się uda, pewnie skończy się na atomie). Czuliśmy się w nich jakbyśmy topili się w Sunflower Seeds w „basenie Tate Modern”, dociskani do dna bambusowym kijem przez Ai WeiWei – żeby poczuć, czym są „prawdziwe” Chiny.

Jechaliśmy przez Chiny rolnicze, gdzie na każdej piędzi ziemi rośnie kukurydza i ryż, a wsie to zbiorowiska jednakowych domów z wielkimi oknami, w kształcie kratownicy, z niewielkim podwórkiem otoczonym wysokim murem, albo duże domostwa siheyuany, z centralnym dziedzińcem i pięknymi, wygiętymi dachami, pokrytymi ciężką glazurą i zwieńczone smoczymi łbami. Przed czerwonymi bramami i o złotych zdobieniach, dwa kamienne (czasami jedynie wizerunki na pokaźnych kaflach) lwy (psy Fo), strzegące domowników.

Jechaliśmy przez góry: nieopodal Pekinu i w Habei, w środkowej części kraju w okół Taibai i Foping, gdzie żyją pandy wielkie i wreszcie na południe od Chengdu w Syczuanie i Junnanie – Daliangshan i Aligoshan. Jechaliśmy przez góry i te zapamiętamy najbardziej. Drogi wijące się jak ogon chińskiego smoka przez kolejne doliny, w górę rzek, do źródeł, gdzie krople drążą skałę, żeby po setkach kilometrów rozlać się w Huang He i Jangcy, wyciskały z nas siódme poty. W górach zaznaliśmy spokoju i ciszy – których w Chinach deficyt. Spaliśmy na tarasach, wpatrzeni w niebo, na którym „wirowały planety” tak piękne, że o śnie nie było mowy albo mając kilka kilometrów poniżej Jangcy, meandrujące w twardej skale, gdy nad szczytami pękła butelka lejdejska,odpalając fajerwerki, rozbłyskujące w oddali.

Jechaliśmy przez metropolie – jednakowe, wielomilionowe, zbudowane na osi północ-południe, na wzór zakazanego miasta, w którym słońce widział tylko Syn Niebios. Przeciskaliśmy się pomiędzy skuterami, taksówkami, autobusami, uciekając przed zgiełkiem albo szukaliśmy oddechu w zielonych parkach, w których wciąż ktoś rżnie w karty, pochyla się nad planszą do xiangqi, znajduje równowagę w tai chi, tańczy. Gubiliśmy się na targach pośród kolorów, smaków i pokrzykiwań.

Jechaliśmy i widzieliśmy wiele, opisać to, to jak próbować objąć odbijający się w sadzawce księżyc, który przywiódł do zguby kompletnie pijanego Li Bai...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz