Nieznośne są muchy ("There are flies on the windscreen/") i "lekkość bytu". Antidotum to todi, nektar z kwiatów palmy kokosowej. Zbierany o brzasku, po długiej wspinaczce na wierzchołek drzewa. W klimacie tropikalnym fermentuje w przeciągu kilkunastu minut, tworząc zawiesisty, mlecznobiały napój, o "woltomierzu" 4-5%; świeży pozostaje tylko do zmierzchu. Sposób pozyskiwania znany w Indiach, został przywieziony do Malezji wraz z "zaciągiem hinduskiej siły roboczej w służbie jej Królewskiej Mości" jeszcze w XIX w. Dziś pije się todi w miejscach tylko dla wtajemniczonych - zazwyczaj "półlegalnie", na zapleczach, na wsiach, w portach, przy prostych ławach, w stodołach, w cieniu rozpadających się parasoli i prowizorycznych dachów. W miejscach, które w klimacie środkowoeuropejskim określa się wielce mówiącym hasłem -melina. Todi spożywa się z litrowych, kolorowych, plastykowych kubłów ze słusznym uchem. To męski świat. W "barach" todi załatwia się interesy, dyskutuje, handluje, obstawia zakłady, pali niezliczone ilości tytoniu i zapada w letarg. Nie ma nic z denaturowanego ultrafioletu w powietrzu, raczej tropikalna lepkość zawieszenia w czasie i przestrzeni. Muchy nie są nieznośne, a byt jest po prostu lekki. W przyjemnym odrętwieniu muchy utrzymują świadomość, niepozwalająca zapaść w katatonie po kolejnym kuble todi, a lekki byt szybuje zdany na poniewierkę Losu...
Klang - miasto na zachodnim wybrzeżu, nieopodal Kuala Lumpur; szerokim łukiem omijane przez turystów i niewspominane przez przewodniki; nieciekawe w swej istocie, z więcej niż skromną bazą hotelową, ale zacną kuchnią indyjską. W Klang zostaliśmy w przydworcowym hotelu, prowadzonym przez Chińczyka. W ciasnym pokoju zmieściła się "tefałka". Rano, w trakcie pakowania i mycia zębów odpalamy, a tam Forest. Forest Gump. (reż. R. Zemeckis, USA 1994 r.). "Wyposzczeni filmowo" - mówimy sobie - "Zostańmy aż spotka Elvisa", później - "Niech zacznie biegać"..., "Pójdzie do wojska", "jeszcze 10 min"... itd. Kończymy na napisach końcowych. Słodki Forest rozczulił nas do łez. Normalnie zlinczowalibyśmy produkcję za naiwność amerykańskiego snu w pełnej krasie i pseudofilozofie w neofickim stylu, ale tym razem jest inaczej. Tym razem czujemy, że "Życie jest jak pudełko czekoladek. Nigdy nie wiadomo, co ci się trafi" i, że bujamy się na wietrze jak piórko, targane zmiennymi frontami, rzucane to tu, to tam.
Oglądamy Foresta, więc, zamiast kręcić od 9:00, zaczynamy o 12:00. Później zatrzymujemy się w przypadkowej kawiarni, zamiast 15 min, spędzamy tam 45 min. - właściciel tez pedałuje i ma darmowe napoje i kanapki dla cyklistów. Po drodze spotykamy parę z Francji - jadą w odwrotnym kierunku - trochę czasu spędzamy na rozmowie. Jeszcze pada, rzeka wylewa na drogę, a na koniec skręcamy za wcześnie i zamiast w Port Dickson, lądujemy na skrzyżowaniu kilkaset metrów przed. Jest 20:17, kiedy zagubieni szukamy kogoś, aby spytać o droge i dokładnie w tym czasie z jaskini hazardu wychodzi Kenny. Kenny da Costa. Nasze spotkanie to Przypadek (reż. K. Kieślowski, Polska 1981 r.).
Kenny jest potomkiem portugalskich zdobywców, których karawele zawijały do Melaki od XVI w. i Orang Asli - pierwotnych, aborygenoidalnych mieszkańców Półwyspu. Początków rodu nie znamy, nie był to raczej klasyczny przypadek - biały przypłynął i wziął co chcial - nazwisko zostało. Kenny ma śniadą skórę, kręcone włosy, wąskie szparki oczu i jest katolikiem. Jego ciało zdobią liczne tatuaże - imponująca karawela pod portugalską banderą na prawym przedramieniu, kilka krzyży, jakaś Maryja, karty i kości do gry (te Kenny określa jako "stupid"). W muzułmańskiej Malezji, w której niemuzułmanie są dyskryminowani wprost i bez żenady Kenny jest ponad - czując się prawdziwym dzieckiem "tej ziemi". Dlatego jego ulubionymi słowami w odniesieniu do własnego kraju i większości jego mieszkańców są "shit" i "stupid". Kenny ceni wolność, równouprawnienie, pokój, alkohol i tym podobne. Większości z wyżej wymienionych w Malezji brakuje, dlatego ten kraj jest "stupid" i "everything is shit". Ze swoją nastoletnią córką rozmawia po angielsku (malajski to "stupid language").
Gdy pytamy Kennego o drogę, bez wahania odpowiada - "Jeśli nie macie gdzie zostać i się nie boicie, to zapraszam do siebie". Oczywiście zostajemy z Kennym. Parterowy, wielki, wynajmowany dom otoczony jest porzuconymi willami, w odległości stu metrów stoi wielopiętrowy, nigdy niedokończony hotel Costa Rica (pisany latynoską kursywą). W okolicy mieszka Kenny i sąsiadka - ponad 80-letnia staruszka. W domu cztery psy, dwa na podwórku, dwa w domu (z czego jedne z wielkim guzem na głowie ciążącym ku podłodze i niezliczona ilością kleszczy), kilka mebli, pustka, krzyż na ścianie i hinduskie znaki na drzwiach strzegące przed Złem. Dom i okolica są nawiedzone. Jeden z pokoi stoi szczelnie zamknięty, przed wejściem Kenny puka głośno trzy razy, w środku włos się jeży (Krzyśkowi się nie zjeżył, nie dlatego, ze Zła w środku nie ma, raczej z powodu gruboskórności).
Żadne z wykonanych zdjęć w domu Kennego "nie wyszło".
No cóż, czekam na książkę!
OdpowiedzUsuńSpod pióra osoby, która tak dużo pisze to prawdziwy komplement. Dzięki.
OdpowiedzUsuń