Puszki-garść uwag.
Można podróżować w puszce-samochodzie, w puszce-samolocie, można, tylko po
co? Zostawmy z boku eko-wkręty, zrównoważone rozwoje, jeże, koty i chrabąszcze,
i ptactwo latające. Zostawmy brak dróg i drogi płatne, wypadki i katastrofy
(może nie całkowicie) – to zbyt banalna anty samochodowo-samolotowa
argumentacja, zbyt oczywista i oklepana.
Nie piszemy, że jazda samochodem autostradą słońca w stronę Nicei, czy
innej Marsylii w wakacyjny wieczór nie daje poczucia wolności, bo daje; że
snucie się po ulicach miast w czerwcową, czy inną sierpniową noc z zimnym
łokciem nie relaksuje, bo relaksuje; że delikatny ucisk w odcinku
krzyżowo-lędźwiowym wywołany ciężką nogą i odpowiednią ilością koni
mechanicznych pod maską nie przywodzi na myśl tajskiego masażu, bo przywodzi.
Tylko ile tak można? – chwilę, później nuda Panie, nuda...
Któż choć raz nie marzył, żeby zostać kierowcą wielkiego amerykańskiego
trucka, krążownika szos; jakież to romantyczne, ale jak się dłużej zastanowić,
to przyjdzie porzucić romantyzm na rzecz najwyższego uznania dla tych,
siedzących dzień w dzień za kółkiem – nieustająca nuda w imię zbawienia od
nieposiadania ogółu. Konia z rzędem komu po przejechaniu 400 czy 500 km głowa nie
ciąży w stronę Orfeusza (sam z innymi Argonautami podróżował po złote runo, zanim
wdał się w miłosną hucpę), kitara i lira w automobilu fatalny pomysł, już
prędzej Penderecki. Oczywiście, że są niezwykłe samochodowe podróże albo
całkiem zwykłe, ale dzięki wyobraźni przeniesione w wymiar nieomalże
kolumbowskich odkryć, żeby tylko o Autonautach z kosmostrady wspomnieć, no ale
do tego trzeba być Cortazarem i Dunlop. Lasu rąk nie widać. Zresztą żaden to
argument odwoływać się do wyobraźni, niech rzeczywistość fascynuje. Zazwyczaj
jednak frustruje, zwłaszcza kierowców. Berkowitz już pół wieku temu wskazał na
źródła agresji – frustracja i bodźce. Dla sfrustrowanych kierowców na drodze
bodźców nie brakuje – korek, czerwone światło, idiota rowerzysta, kretyn pieszy,
etc. Gdyby Bóg był buddystą, to 11 przykazanie brzmiałoby: „I za nic w świecie nie wsiądziesz do samochodu, ani żadnej rzeczy do
niego podobnej”.
Z samolotami jest tak samo, tylko, że gorzej – ciasno, nic nie widać, za
ciepło albo za zimno, nuda, ect. Oczywiście gdyby nie podbój przestworzy nie
byłoby ani „Space: the finale frontier”, ani barona Münchhausena..., ale przede
wszystkim nie byłoby dylematu – czy Nicholas Cage jest złym czy beznadziejnym
aktorem? Gdyby nie bracia Wright nie powstałby film i scena, która – poza „Leaving
Las Vegas” (niemożliwe, że Cage tam grał; on po prostu musiał być pijanym
bohaterem – innego racjonalnego wytłumaczenia brak) – pozwala powyższe pytanie
w ogóle stawiać. Wprawdzie Cage w scenie tej nie odgrywa żadnej roli (choć mina
bezcenna – tępo wpatrzony w otchłań), ale sama obecność to już coś. A mowa o
kilkunastu sekundach arcydzieła kinematografii „Con Air”, kiedy skazańcy
wzbijają się w niebo porwanym samolotem przy dźwiękach „Sweet Home Alabama”
Lynyrd Skynyrd, a Steve Buscemi wypowiada niezapomnianą sentencję (a propos
katastrofy): „Zdefiniuj ironię. Banda
idiotów tańcząca w samolocie, do znanej piosenki zespołu, który zginął w
wypadku samolotowym”.
Żeby nadto jednostronnie i frywolnie nie było: plus podróżowania samolotem
– szybkość przemieszczania się. Dokąd się spieszysz człowieku? I tak to już
koniec – prędzej czy później.
Nicolas to zły aktor - a Orfeusz po wyjściu z Hadesu (może tam rowerem jeździł - kto wie?), stracił natchnienie i został rozszarpany przez, powiedzmy, nimfy - więc: nie - mało kto zdecdowałby się na to wcielenie ;) reszta - święta prawda
OdpowiedzUsuń