sobota, 8 marca 2014

Wyższość bicykla (cz. 2)

Puszki-garść uwag.

Można podróżować w puszce-samochodzie, w puszce-samolocie, można, tylko po co? Zostawmy z boku eko-wkręty, zrównoważone rozwoje, jeże, koty i chrabąszcze, i ptactwo latające. Zostawmy brak dróg i drogi płatne, wypadki i katastrofy (może nie całkowicie) – to zbyt banalna anty samochodowo-samolotowa argumentacja, zbyt oczywista i oklepana.

Nie piszemy, że jazda samochodem autostradą słońca w stronę Nicei, czy innej Marsylii w wakacyjny wieczór nie daje poczucia wolności, bo daje; że snucie się po ulicach miast w czerwcową, czy inną sierpniową noc z zimnym łokciem nie relaksuje, bo relaksuje; że delikatny ucisk w odcinku krzyżowo-lędźwiowym wywołany ciężką nogą i odpowiednią ilością koni mechanicznych pod maską nie przywodzi na myśl tajskiego masażu, bo przywodzi. Tylko ile tak można? – chwilę, później nuda Panie, nuda...

Któż choć raz nie marzył, żeby zostać kierowcą wielkiego amerykańskiego trucka, krążownika szos; jakież to romantyczne, ale jak się dłużej zastanowić, to przyjdzie porzucić romantyzm na rzecz najwyższego uznania dla tych, siedzących dzień w dzień za kółkiem – nieustająca nuda w imię zbawienia od nieposiadania ogółu. Konia z rzędem komu po przejechaniu 400 czy 500 km głowa nie ciąży w stronę Orfeusza (sam z innymi Argonautami podróżował po złote runo, zanim wdał się w miłosną hucpę), kitara i lira w automobilu fatalny pomysł, już prędzej Penderecki. Oczywiście, że są niezwykłe samochodowe podróże albo całkiem zwykłe, ale dzięki wyobraźni przeniesione w wymiar nieomalże kolumbowskich odkryć, żeby tylko o Autonautach z kosmostrady wspomnieć, no ale do tego trzeba być Cortazarem i Dunlop. Lasu rąk nie widać. Zresztą żaden to argument odwoływać się do wyobraźni, niech rzeczywistość fascynuje. Zazwyczaj jednak frustruje, zwłaszcza kierowców. Berkowitz już pół wieku temu wskazał na źródła agresji – frustracja i bodźce. Dla sfrustrowanych kierowców na drodze bodźców nie brakuje – korek, czerwone światło, idiota rowerzysta, kretyn pieszy, etc. Gdyby Bóg był buddystą, to 11 przykazanie brzmiałoby: „I za nic w świecie nie wsiądziesz do samochodu, ani żadnej rzeczy do niego podobnej”.
Z samolotami jest tak samo, tylko, że gorzej – ciasno, nic nie widać, za ciepło albo za zimno, nuda, ect. Oczywiście gdyby nie podbój przestworzy nie byłoby ani „Space: the finale frontier”, ani barona Münchhausena..., ale przede wszystkim nie byłoby dylematu – czy Nicholas Cage jest złym czy beznadziejnym aktorem? Gdyby nie bracia Wright nie powstałby film i scena, która – poza „Leaving Las Vegas” (niemożliwe, że Cage tam grał; on po prostu musiał być pijanym bohaterem – innego racjonalnego wytłumaczenia brak) – pozwala powyższe pytanie w ogóle stawiać. Wprawdzie Cage w scenie tej nie odgrywa żadnej roli (choć mina bezcenna – tępo wpatrzony w otchłań), ale sama obecność to już coś. A mowa o kilkunastu sekundach arcydzieła kinematografii „Con Air”, kiedy skazańcy wzbijają się w niebo porwanym samolotem przy dźwiękach „Sweet Home Alabama” Lynyrd Skynyrd, a Steve Buscemi wypowiada niezapomnianą sentencję (a propos katastrofy): „Zdefiniuj ironię. Banda idiotów tańcząca w samolocie, do znanej piosenki zespołu, który zginął w wypadku samolotowym”.

Żeby nadto jednostronnie i frywolnie nie było: plus podróżowania samolotem – szybkość przemieszczania się. Dokąd się spieszysz człowieku? I tak to już koniec – prędzej czy później.

1 komentarz:

  1. Nicolas to zły aktor - a Orfeusz po wyjściu z Hadesu (może tam rowerem jeździł - kto wie?), stracił natchnienie i został rozszarpany przez, powiedzmy, nimfy - więc: nie - mało kto zdecdowałby się na to wcielenie ;) reszta - święta prawda

    OdpowiedzUsuń