poniedziałek, 26 maja 2014

Sezon latajacego "tałatajstwa" | The season of the flying “riffraff” (10 V - 24 V)

Po prawie trzech tygodniach w Federacji generalizujemy, szukamy szerszej perspektywy, z detali układamy domek z kart – nasza Rosję.

Dierewnia (wieś): Nie może być inaczej jest drewniana (choć zdarzają się wyjątki np. Oblast Kaluska), w kolorze kobaltu, złotych mleczy, turkusu, swieżej trawy, z bogato zdobionymi obramowaniami okien. Rozciągnięta wzdłuż jednej, dwóch głównych ulic (traktów). Z ogólnodostępnymi, często ręką domorosłego artysty malowanymi studniami, z pijanymi płotami, nadpobudliwymi psami, przydomowymi ogródkami, pasącymi sie kozami, owcami. Jedne wsie to zapadłe, umierające osady, które zaraz staną się “ghost townami” (w ostatniej dekadzie w Rosji opustoszało 7 tyś. miejscowości) z czasem zaanektowanymi przez rozwijającą się w pustce przyrodę. Inne to mrowiska, z centrum sklepem (magazinem), z biegającymi dziećmi i siedzącymi przed domami babuszkami, z zawiązanymi chustami, ale raczej nie w stylu “pin-up girl”, siedzącymi: na schodach, ławkach, oponach, fotelach samochodowych, zydlach, prostych krzesłach z pokrzywionymi oparciami.

Gorod (miasto; nie Moskwa, nie Sankt Petersburg, nie Kazań, ale w europejskiej częsci, frontowe, pamiętające Wermaht). Zawsze te same elementy: główny prospekt Lenina (ewentualnie Dzierżyńskiego, Marksa, 9 maja, czerwonoarmistów); główny plac z Leninem w centrum miejskiego kosmosu; pozostałości kremla – trochę murów, trochę baszt, wiele hałasu o nic; sobor z zachwycającym ikonostasem, przy którym zachodnioeuopejski barok to wesele ubogiego kuzyna; kilka cerkwi w których hula wiatr; stalinowskie kamienice; niekończące się blokowiska-“kroliczoki”; hektary parków; kapitalizm i socrealizm, sakralizm i uliczny chaos, miejski gwar. Im większy gorod, tym wyższy poziom westernizacji, im więcej dziengów tym bardziej jak wszędzie.

Nie ważne czy miasto czy wieś, czy mieszkańców milion czy trzech zawsze są: kurhany nieśmiertelnych, listy poległych, pomniki złotych i srebrnych “gierojów”, moździerze i samoloty, haubice, czołgi, wyrzutnie rakiet – bohaterski demobil z zamalowaną rdzą, czekający na zalanie ropą, gdy przyjdzie czas.

Nastał sezon latającego i pełzającego “tałatajstwa”, które gryzie, kąsa, szczypie, wysysa życiodajne siły, wstrzykuje toksyny. Nastał sezon: meszek, muszek, bąków, trzmieli, os, nieznanych nam blizej skrzydlatych potworów. Nastał czas bestii – komarów. Kiedyś przyjaciel nas zapytał – “czy jesteście w stanie życ tak, żeby spakować się w 45 s. i odejść, gdzie oczy poniosą” Odpowiadamy: “Jeszcze nie, jeszcze nie jestesmy arcyprecyzyjni i szybcy jak rzymscy legioniści, stawiający warowne castrum przed zmierzchem, ale na tyle sprawni żeby ograniczyć liczbę ukąszeń do kilkunastu”.

Nad Jasną Polaną, ciągle unosi się genius loci, którym karmił się jak cukrową watą Tołstoj, który tam żył, tworzył i “dumal”. Snujemy się od drzewa do drzewa i nie dziwimy się, że powstała Wojna i Pokój, że swoją filozofią życia Lew inspirował zarówno pionierów ruchu kibucowego, Chrisa “Supertrampa” McCandlessa’a, brać hippisowską, zwolenników powrotu do natury, poszukiwaczy prawdy i Absolutu, że pod koniec życia chciał oddać swój majątek pobliskiej ludności (na co z całą stanowczością nie zgodziła się liczna rodzina), że jego monumentalna statuła w Tule co roku zbliża się do oddalonej o kilkadziesiąt metrów starej gorzelni, że leży w grobie usypanym z czarnej ziemi i obłożonym świerkowymi gałęziami, że pisał “nazywajcie rzeczy po imieniu”. Nazywamy – podróż wciąga nas co raz bardziej.

Nasze kulinarne oczekiwania wreszcie zostają spełnione. Trzeba bylo nam pojechać aż do Rep. Mari El, słynącej z potężnego szamanizmu, niekończących się sosnowych lasów, nieprzystępnych autochtonów z północy mówiących w jednym z ugro-fińskich dialektów, a przede wszystkim ze stojanek i babuszek sprzedających domowe wyroby w przydrożnych, naprędce skleconych stoiskach. Delektujemy się gorącymi pierogami: z “kartoszkami”, z zasmażaną kapustą, z jajkiem i szczypiorkiem; nadwołżańska wędzoną na ciepło rybą, o białym, delikatnym mięsie, rozpadającym się pod palcami i na językach, marynowanym czerwonym czosnkiem, solonymi w beczce pomidorami. Kompozycję dopełnia serwatka z sokiem brzoskwiniowym i czuwaskim kwasem.

Dima ma 28 lat, jest Czuwaszem, potomkiem dumnych Sarmatów, mieniących się  złotem Scytów, Hunów dzieci Attyli. DNA odciska się na wąskich ustach, trójkątnej szczęce, przypominających ziarna słonecznika oczach. Mieszka w Czeboksarach, tętniącej życiem stolicy Rep. Czuwaskiej, nad szeroką, na kilka kilometrów w tym miejscu Wołgą. Pieć lat temu Dima odbył  roczną, obowiząkową służbę wojskową w bazie atomowej w Rep. Mari El po drugiej stronie rzeki. Po 12 miesiącach był psychicznym i fizycznym wrakiem, niczym K-141 Kursk spoczywał na dnie. Zaczyna poszukiwać – joga, medytacja, lokalni szamani i uzdrowiciele. Tak trafia na Antona, 44 letniego byłego szewca, który kilka lat wcześniej umarł. Obecnie, po zmartwychwastaniu mieszka na wsi nieopodal autostrady M7 łączącej Moskwę z Kazaniem, leczy, maluje, rozwija swoje parapsychiczne zdolności, odkryte po śmierci, a za sprawą babki Polki (będącej niegdyś potężną szeptuchą) drzemiące w nim od zawsze.

Dzisiaj Dima jest uczniem Antona. Anton uczy Dime, jak się samouzdrawiać, życ prostym życiem, głęboko zanurzonym w dobrostanie, blisko natury, czerpiąc kosmiczną energię rozpiętą między niebem a ziemią. Odbywają codzienne sesje w lasach, nad jeziorami, wśród pól.

Chcemy poznać Antona. To znaczy Krzysiek chce, Iwona waha się, nie lubi samozwańczych mesjaszy. Z drugiej strony jaka okazja;  poznać doktora Wilczura, natchnionego znachora, domorosłego gawędziarza żyjącego wśród pszczół.
Jezdziemy z Dimą za miasto (ostatecznie tylko Krzysiek), około 40 min. drogi, słuchamy barda śpiewającego o “ziemi rodzącej słowiańskie dzieci”, pomarańczowa plama słońca, przypominająca wysuszony kumkwat, zanurza się w polodowcowym, silnie rzeźbionym krajobrazie, atmosfera nierealności, podszyta kiczem. Zanim spotkamy się z Antonem, zatrzymujemy się w niewielkim monastyrze, bierzemy kąpiele w lodowatej, mającej 4 st. wodzie (poznany na stacji dyspozytor gazu polecał raczej samogon “dla zdrowotności”), wypływając z cudownego, uzdrawiającego źródła, nieśpiesznie obchodzimy niewielką cerkiew na wzgórzu i miejsce modlitw.

I to właściwie tyle. O reszcie nie warto pisać. Anton okazuje się nieinteresującym, stosującym “łopatologiczne” psychotechniki rozmówcą, opowiadającym o uzdrawiającej mocy starych monet, przyjaźni z nożem, własnych bohomazach, ale przede wszystkim o kanadyjskiej firmie sprzedającej marzenia o zdrowiu i młodości. Szkoda – spodziewaliśmy się mówiącego językami świata, a spotkaliśmy sprzedawcę Amwaya, Herbalifa, kołder z merynosa, magika telezakupów.

Dima jest blady i przygarbiony, często o nieobecnym wzroku, ale czuje się lepiej, co raz lepiej, z dnia na dzień.

Jest około 22, do Kazania mamy 60 km, siedzimy w drewnianym (a w jakim innym? - toż to Rosja) szałasie, dokładnie na granicy Rep. Mari El i Rep. Tatarstanu. Parzymy kawę, rozmawiamy, czytamy, oglądamy wybuchające nad lasem fajerwerki - nad Wołgą bawią się rosyjscy nuworysze, grzebiemy przy rowerach. Chcąc uniknąć szaleństwa na drogach wjazdowych do "trzeciej stolicy" Rosji, ruszamy o 1 w nocy, oświetlając drogę wąskim snopem światła, rozkoszujemy się orzeźwiającym powietrzem. Do “Stambułu nad Wołgą” wjeżdżamy o świcie wraz z pierwszymi promieniami słońca i polewaczkami.
Miasto jest imponujące, już od rogatek widać tatarskie petro-ruble. Szerokie 8-10 pasmowe jezdnie, nowoczesne blokowiska, gigantomania, meczety i cerkwie, sportowe areny, zraszacze trawników, białe SUVy. Pierwszy raz tak mocno czujemy, że oddalamy się od tego co oswojone. Jesteśmy w parku miniatur “szejkolandii” z nutą czarnomorskiego orientu i szczyptą nadwołżańskiej zieleni.

O 7 rano, zasypiamy na parkowej ławce, za kilkadziesiąt minut obudzi nas piekące “białe słońce”.

------


After almost three weeks in the Federation we tend to generalise, looking for the wider perspective, putting up a card house - our Russia - from the details.

Dierewnia (a village): must be wooden (with some exceptions, like Oblast Kaluska), in the colour of cobalt, golden swords, turquoise, fresh grass, with richly decorated window frames. Spread along one or two roads (tracks). With public wells painted by a self-taught artist, drunk fences, hyperactive dogs, home gardens, goats and sheep feeding around. Some villages are godforsaken, dying settlements, ready to become “ghost towns” soon (7 thousand settlements have become abandoned over the previous decade), in time taken over by the nature spreading in the desert. Others are busy as anthills, with a shop (magazin) in the centre, children running around and babuszkas sitting by their houses, having their headscarves tied - but not in the “pin-up girl” fashion, babuszkas sitting: in the stairs, benches, tires, car seats, stools, simple chairs with crooked backrests.

Gorod (town, not Moscow, not Saint Petersburg, not Kazan, the one in the European part, front, remembering Wermaht). Always the same elements: main Lenin Avenue (or Dzierżyński, Marks, 9th of May, Red Army); the main square with Lenin in the centre of the urban space; remains of Kremlin - some walls, some towers, much ado about nothing; a sobor with a breathtaking iconostasis - Western European baroque looks cheap in comparison; several Orthodox Churches in which the wind is howling; Stalin buildings; endless blocks of flats - “rabbit houses”; hectares of parks; capitalism and social realism, sacral realism and street chaos, urban buzz. The bigger gorod, the higher stage of westernisation, the more money, the more like everywhere.

It doesn’t matter if that’s a town or a village; if there is a million of inhabitants or just three of them; you will always find there: a mound of the immortal, lists of the fallen, monuments of the gold or silver “gieroys”, mortars and planes, howitzers - epic army surplus, corroded but painted over, waiting for getting filled with oil, when the time comes.

The season of the flying and crawling riff-raff has become, it bites, stings, sucks the life-giving forces, injects toxins. It’s the time of: black-flies, flies, horseflies, bumblebees, wasps, and the flying monsters we’re unable to name. It’s the time of the beasts - mosquitoes. Once, a friend asked us: “Are you able to live in such a way that 45 seconds is enough to pack and leave where your eyes take you?” We answer: “Not yet, we’re still not as precise and quick as Roman legionnaires, who put up their fortified Castra before the twilight, but we’re fit enough to limit
the number of the bites to several.”

There is still genius loci over Yasnaya Polyana, the one that Tolstoy fed on like on candy floss. He lived, created and meditated there. We’re wandering from tree to tree and are not surprised, that War and Peace was written. Leo, with his life philosophy, inspired equally the pioneers of kibbutz movements, McCandless’s “Supertramp,” hippie communities, return-to-nature advocates, seekers of truth and Absolute, and he did that to such an extend that at the end of his life he wanted to give up his fortune to the local people (his numerous family did not agree to that), that his monumental statue in Tula each year gets closer to the distillery several dozen kilometres away, that he lies in a grave made of black soil covered with fir branches; and that he used to write “call a spade a spade.” We do that - the journey is puling us up more and more.

Our culinary expectations are finally met. We had to go as far as to The Mari El Republic, famous of powerful shamanism, endless forests, unapproachable natives from the north, speaking one of the Ugro-Finnish languages, but, above all, famous of babooshkas selling home-made products in the stalls built on the roadsided in a hurried manner. We feast on hot dumplings: with “hartoszki”, with fried cabbage, with egg and chive; Volga hot smoked fish with white and delicate meat that melts in the mouth, pickled red garlic, salted tomatoes in barrels. The composition is completed by whey with peach juice and Chuvash kvas.

Dima is 28, he is a Chuvash, a descendant of the proud Sarmatians glittering with gold Scythians, Huns, the children of Attila. The DNA is present in the narrow mouth, triangular jaw, eyes reminding of sunflower seeds. He lives in Czebosary, the vibrant capital of Chuvashia, by the several-kilometre wide Volga. Five years ago Dima performed the obligatory military service in Mari El Republic on the other side of the river. The 12 months turned him into a mental and physical wreck, just like the K-141 Kursk he reached the bottom. He started his searches - yoga, meditations, local shamans and healers. That is how he meets Anton, a 44 year-old former shoemaker who had died several years before. Now, after the resurrection, he lives in a village near the M7 highway connecting Moscow and Kazan, he heals, paints and develops his psychic skills he discovered after his death thanks to his Polish grandmother (who used to be a powerful healer) that has always been inside him.

Today Dima is Anton’s student. Anton learns Dima how to heal himself, live a simple life that is immersed in welfare, close to the nature, drawing cosmic energy spread between heaven and earth. They have sessions every day in forests, by the lakes and in the fields.

We wish to meet Anton. That is, Krzysiek wants that, Iwona is not sure, she dislikes self proclaimed messiahs. On the other hand - there is an opportunity to meet doctor Wilczur, a soulful healer, self-taught storyteller living with the bees.

We leave the town with Dima (eventually, only Krzysiek does), approximately 40 minutes away, we listen to the bard singing about “the ground giving birth to Slavic children,” the orange sun reminding of a dry kumquat melts with a post-glacial, strongly sculptured landscape, the atmosphere is unreal with kitschy undertones. Before we meet Anton, we stop in a small monastery, take baths in freezing water of 4 degrees Celsius (a gas dispatcher we met at the station recommended some moonshine “for health”) that comes from the miraculous spring, and then slowly we walk around the small church on the hill and the place of worship.

And that’s all, basically. The rest is not worth mentioning. Anton turns out an uninteresting interlocutor, who uses common psycho techniques, who talks about the healing power of old coins, his own daubs, but mainly - about a Canadian company selling dreams about the health and the youth. Pity - we expected to meet a person speaking the world’s languages, and we met a dealer of Amway, Herbalife, merino duvets and telemarketing magician.

Dima is pale and he slightly slouches, with often absent eyes, but he feels better, better with each day.

It is about 10 pm, we have 60 kms to Kazan, we are in a wooden (can it be any different? it’s Russia, after all) shack, right on the border between El Mari Republic and The Republic of Tatarstan. We’re brewing coffee, talking, reading, watching fireworks over the forest - the Russian nouveau riche are having fun by the Volga, we’re fiddling with the bikes. In order to miss the craziness on the roads to “the third capital” of Russia, we set on the road at 1 am, lighting our way with narrow beams of light, we’re enjoying the fresh air. We enter the “Stambul by the Volga” at sunrise, with the first rays of the sun and watering cans.

The city is impressive, Tatar petro-rubles are present from its edges. Roads which are 8-10 lines wide, modern blocks, size obsession, mosques and orthodox churches, sports arenas, lawn sprinklers, white SUVs. This is the first time we feel we’re getting away from what is familiar. We are in a miniature park “sheikland”, with a hint of the Black Sea orient and a pinch of Volga greenery.

We fall asleep at 7 am on a bench, in less then an hour we will be woken up by the burning “white sun.”

3 komentarze:

  1. piszecie tak prawdziwie, bije autentyzmem - jestem pod wrażeniem. Nigdy nie byłem "w tamtym świecie" ale tak sobie go wyobrażałem-pozdrawiam M. Bury

    OdpowiedzUsuń
  2. Kochani, nie mogę wyjść z podziwu dla Was, choć nie miałam żadnych wątpliwości, że podejmiecie to wyzwanie:) Teksty fenomenalne, dynamiczne i bardzo malarskie, po każdym przeczytanym chcę więcej:) O zdjęciach nawet nie wspominam...jestem wzrokowcem:) Jestem z Wami duchem, wspieram całym sercem i trzymam kciuki! Szerokiej drogi i tabunu życzliwych Wam ludzi:) Kama

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Wielkie dzięki. po takim komentarzu, aż chce się pisać. Normalnie mamy wątpliwości czy warto. Trzymaj się Kochana!

      Usuń