Wstajemy.
Jemy śniadanie. Zwijamy obozowisko. Kręcimy, kręcimy. Nuda. Nic się nie dzieje.
Kręcimy. Nie dzieje się nic. Czas płynie. Mija południe. Lecą kilometry.
Czekamy. Czekamy na wieczór. Wtedy słońce smaga nas z ukosa albo zza pleców
(nieustannie jesteśmy zorientowani) wydłużając cienie i podwajając nasz skromny
peleton. Wtedy rodzą się "skrzydlate myśli", samochody zapadają się
pod ziemię i rozpościerają się kojące widoki. Wtedy, ale tylko wtedy
jesteśmy sułtanami "asfaltowych bezdroży". W inny czas spadamy ze
szczytów poetyki w dylatacje rzeczywistości nazywając siebie chomikami.
Kręcimy, kręcimy. Jeśli przyjdzie nam grać w karty w Szanghaju, Sajgonie albo
innym Bangkoku to tylko wieczorem. Przed zmierzchem karta nam idzie.
Wybieramy
drogi nieoczywiste bo: "będzie ładnie", "mniej samochodów",
"przecież nigdzie nam się nie śpieszy" - odwrotnie
"przyszybcimy", "być w Rosji i przez Ural się nie przebić",
"200 km dalej jest jakieś muzeum - piszą, że ciekawe". Wybieramy
drogi nieoczywiste i skutki są różne:
a)
Neftekamsk. Jest godzina 20:00, do zmroku pozostało jakieś 90 min. Mkniemy w
dół, chcemy dojechać do promu i przepłynąć na drugą stronę rzeki Kamy, liczący
ponad 1800 km lewy dopływ Wołgi, meandrujący głównie w Rep. Udmurcji. Z
wyliczeń wynika, że zostało nam około 25 km. Nad brzegiem lądujemy o 20:05, nic
się nie zgadza, ważne, że prom jest. Załadunek czekających samochodów trwa
około 15 min, po kolejnych 10 jesteśmy na drugim brzegu. Spodziewamy się
szerokiej asfaltowej drogi do Neftkamska, zamierzamy przejechać jeszcze 5-7 km
i jak zwykle (zazwyczaj) rozbić się w urokliwym miejscu na łonie natury. Na
drugim brzegu droga się urywa po dwóch kilometrach, zastępuje ją trakt, po
części z drobnych kamieni, po części z piachu i tak źle i tak niedobrze - koła
grzęzną nieustająco. Trakt rozdziela rozlewiska Kamy i palące się po obu jego
stronach śmieci. Nieliczne samochody wzbijają szczelną zasłonę dymną z
ciężkiego, białego pyłu. Widoczność nie przekracza kilkunastu metrów. Możemy
rozbić się albo na bagnie
albo pomiędzy kursującymi automobilami, w obu przypadkach dość
znacznie ograniczając szanse przeżycia do rana. Pozostaje jechać. Około 23:15
docieramy do Neftekamska - naftowego centrum regionu. Jest noc. Wjeżdżamy od
strony przemysłowych kombinatów z których strzelają, jakby na oślep,
niebieskie, sztuczne światła, drażniące oczy. Terapia Alexa Delarge'a.
Nieudolnie próbujemy omijać jeziora dziur, wpasowując się w nocny taniec
mechanicznych kijanek - Ład, japończyków, Moskiwczy, dwunastokołowców. Ani żywej
duszy, tylko psy, dzikie kundle wyrwane z Amores perros, z sierściami jak stare
dywany - wyżarte przez mole, z dziurami wypalonymi od kiepów, szczerzą kły.
Robi się zimno, naftowy kombinat nie ma końca. Jest 1:00, rozbijamy się
zziębnięci i mokrzy od wysokiej trawy, w powietrzu unosi się zapach ropy i
miarowe stukanie kiwonu.
b)
Snieżyńsk. Do Jekaterynburga mamy około 140 km. Ruszamy rankiem znad jeziora
Kasli, żeby ominąć przelotówkę M5 z Czelabińska, wybieramy dłuższą, boczną
drogę przez Snieżyńsk. Pogoda wyborna, humory dopisują. Po 20 km dojeżdżamy do
zasieków. Pasażerowie z samochodów i autobusów wysiadają przed rzędami
szlabanów oraz pasem siatek i drutów kolczastych. Karnie maszerują w stronę
szarego budynku-pudełka, w którym odbywa się odprawa. Na wieżyczkach
strażniczych i pomiędzy zasiekami przechadzają się wojskowi z ostrą bronią,
niczym halabardnicy na miejskich murach. Patrzymy po sobie, dziwimy się,
słyszeliśmy o zamkniętych miastach, ale tu i teraz - "no bez jaj!".
Jak zwykle w takich sytuacjach (płatne przejazdy, granica, przeprawy przez
rzeki, zwodzone mosty) jeden ze szlabanów otwiera się tylko dla nas. Patrzymy
po sobie, uśmiechamy się, wzbudzamy sympatię (czasami), czekamy jeszcze na
oklaski i życzenia powodzenia - ruszamy. Za sobą słyszymy jeszcze:
"Dokąd?", już w pędzie odpowiadamy: "W Bajkal!".
Akcja-reakcja-akcja. Krzyki za naszymi plecami, lekko uniesione pistolety
maszynowe w typie PP-2000: "Szto wy diełajetie!!! Stać". Krótka,
rzeczowa rozmowa z wyższym stopniem, rozwiewa wątpliwości - trzeba się wycofać.
Zamknięte miasta, są w istocie zamknięte. Tym razem kosztowało nas to tylko 40
km. Po czasie zasięgamy języka. Ludzie nabierają wody w usta. "Snieżynsk -
miasto znane jako Czelabińsk-70, zostało założone w 1957 r. jako siostrzany
kompleks radzieckiego programu nuklearnego w Saratowie. Obecnie nadal
funkcjonuje jako drugie centrum programu nuklearnego, pozostając w gestii
Federalnej Agencji Energii Atomowej Rosatom. "
c) Ural
(okolice wsi starowierców Byngi). Po prawie dwóch miesiącach brawury nie
brakuje, ułańska fantazja szarżuje. Wybieramy drogę - w legendzie Atlasu (atlas
drogowy Rosji 2014 - dla nas po prostu Atlas) na szarym końcu, brązowa nitka,
włos, który przykleił się do mapy. W takich przypadkach wiemy, że lepiej się upewnić
- czy droga jest czy jej nie ma. Pytamy miejscowych - miejscowi odpowiadają:
" Droga jest, ale nie przejedziecie. Samo błoto i komary, nie
przejedziecie". Przekładamy na nasze: "Jest droga, czyli
przejedziemy". Po 50 m mamy szczelnie zaklejone hamulce, po 100 m koła
przestają się obracać. Wyciągamy śrubokręt, wydłubujemy błoto, próbujemy jechać
ze śrubokrętem w zębach ("przecież nie będziemy się wracać"). Za nami
drepce pies, powsinoga, nad nami sine niebo, przed nami śnieży obraz, wkraczamy
w krainę komarów, innego życia brak...Do autochtonów:
"Przejechaliśmy"!.
Podróżując
rowerem przez Rosję, szybko zrozumieliśmy, że stajemy się jej zakładnikami.
Tysiąc kilometrów w tą czy tamtą stronę nie robi różnicy, nie można
po prostu wyjechać, przekroczyć granicy, oddalić się w jedynie sobie
znanym kierunku, powiedzieć - "Daswidania". Z wolna stajemy się
ofiarami syndromu sztokholmskiego, zwłaszcza w obszarze niezmąconej (chyba, że
faktem sprzedania marki Chevroletowi) miłości do Łady Nivy (przede wszystkim
Iwka) i "pieczeni", czyli wszystkiego co słodkie i bez czego nie sposób
wypić filiżanki (w naszym przypadku stalowy, brązowy kubek z Olkusza) czaju.
Prawdziwe "pieczenie" sprzedaje się na wagę, w foliowych, mocnych
workach, wiązanych pewną ręką; są świeże i produkowane lokalnie - w odległości
do 300-500 km; należy zjeść od razu całą porcję; mogą być kruche, z nadzieniem,
w czekoladzie, w rąby, koła, trójkąty, gwiazdy i koniczyny, mogą być rurkami z
kremem albo kocimi oczkami albo półksiężycami z makiem; rodzajów są dziesiątki;
pewne jest jedno - w sklepie może nie być chleba, ani ziemniaków, ani wódki,
ale muszą być "pieczenie".
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz