piątek, 27 czerwca 2014

Drogi nieoczywiste (24 V - 6 VI) (cz. 1)

Wstajemy. Jemy śniadanie. Zwijamy obozowisko. Kręcimy, kręcimy. Nuda. Nic się nie dzieje. Kręcimy. Nie dzieje się nic. Czas płynie. Mija południe. Lecą kilometry. Czekamy. Czekamy na wieczór. Wtedy słońce smaga nas z ukosa albo zza pleców (nieustannie jesteśmy zorientowani) wydłużając cienie i podwajając nasz skromny peleton. Wtedy rodzą się "skrzydlate myśli", samochody zapadają się pod ziemię i rozpościerają się kojące widoki. Wtedy, ale tylko wtedy jesteśmy sułtanami "asfaltowych bezdroży". W inny czas spadamy ze szczytów poetyki w dylatacje rzeczywistości nazywając siebie chomikami. Kręcimy, kręcimy. Jeśli przyjdzie nam grać w karty w Szanghaju, Sajgonie albo innym Bangkoku to tylko wieczorem. Przed zmierzchem karta nam idzie.

Wybieramy drogi nieoczywiste bo: "będzie ładnie", "mniej samochodów", "przecież nigdzie nam się nie śpieszy" - odwrotnie "przyszybcimy", "być w Rosji i przez Ural się nie przebić", "200 km dalej jest jakieś muzeum - piszą, że ciekawe". Wybieramy drogi nieoczywiste i skutki są różne:

a) Neftekamsk. Jest godzina 20:00, do zmroku pozostało jakieś 90 min. Mkniemy w dół, chcemy dojechać do promu i przepłynąć na drugą stronę rzeki Kamy, liczący ponad 1800 km lewy dopływ Wołgi, meandrujący głównie w Rep. Udmurcji. Z wyliczeń wynika, że zostało nam około 25 km. Nad brzegiem lądujemy o 20:05, nic się nie zgadza, ważne, że prom jest. Załadunek czekających samochodów trwa około 15 min, po kolejnych 10 jesteśmy na drugim brzegu. Spodziewamy się szerokiej asfaltowej drogi do Neftkamska, zamierzamy przejechać jeszcze 5-7 km i jak zwykle (zazwyczaj) rozbić się w urokliwym miejscu na łonie natury. Na drugim brzegu droga się urywa po dwóch kilometrach, zastępuje ją trakt, po części z drobnych kamieni, po części z piachu i tak źle i tak niedobrze - koła grzęzną nieustająco. Trakt rozdziela rozlewiska Kamy i palące się po obu jego stronach śmieci. Nieliczne samochody wzbijają szczelną zasłonę dymną z ciężkiego, białego pyłu. Widoczność nie przekracza kilkunastu metrów. Możemy rozbić się albo na bagnie albo pomiędzy kursującymi automobilami, w obu przypadkach dość znacznie ograniczając szanse przeżycia do rana. Pozostaje jechać. Około 23:15 docieramy do Neftekamska - naftowego centrum regionu. Jest noc. Wjeżdżamy od strony przemysłowych kombinatów z których strzelają, jakby na oślep, niebieskie, sztuczne światła, drażniące oczy. Terapia Alexa Delarge'a. Nieudolnie próbujemy omijać jeziora dziur, wpasowując się w nocny taniec mechanicznych kijanek - Ład, japończyków, Moskiwczy, dwunastokołowców. Ani żywej duszy, tylko psy, dzikie kundle wyrwane z Amores perros, z sierściami jak stare dywany - wyżarte przez mole, z dziurami wypalonymi od kiepów, szczerzą kły. Robi się zimno, naftowy kombinat nie ma końca. Jest 1:00, rozbijamy się zziębnięci i mokrzy od wysokiej trawy, w powietrzu unosi się zapach ropy i miarowe stukanie kiwonu.

b) Snieżyńsk. Do Jekaterynburga mamy około 140 km. Ruszamy rankiem znad jeziora Kasli, żeby ominąć przelotówkę M5 z Czelabińska, wybieramy dłuższą, boczną drogę przez Snieżyńsk. Pogoda wyborna, humory dopisują. Po 20 km dojeżdżamy do zasieków. Pasażerowie z samochodów i autobusów wysiadają przed rzędami szlabanów oraz pasem siatek i drutów kolczastych. Karnie maszerują w stronę szarego budynku-pudełka, w którym odbywa się odprawa. Na wieżyczkach strażniczych i pomiędzy zasiekami przechadzają się wojskowi z ostrą bronią, niczym halabardnicy na miejskich murach. Patrzymy po sobie, dziwimy się, słyszeliśmy o zamkniętych miastach, ale tu i teraz - "no bez jaj!". Jak zwykle w takich sytuacjach (płatne przejazdy, granica, przeprawy przez rzeki, zwodzone mosty) jeden ze szlabanów otwiera się tylko dla nas. Patrzymy po sobie, uśmiechamy się, wzbudzamy sympatię (czasami), czekamy jeszcze na oklaski i życzenia powodzenia - ruszamy. Za sobą słyszymy jeszcze: "Dokąd?", już w pędzie odpowiadamy: "W Bajkal!". Akcja-reakcja-akcja. Krzyki za naszymi plecami, lekko uniesione pistolety maszynowe w typie PP-2000: "Szto wy diełajetie!!! Stać". Krótka, rzeczowa rozmowa z wyższym stopniem, rozwiewa wątpliwości - trzeba się wycofać. Zamknięte miasta, są w istocie zamknięte. Tym razem kosztowało nas to tylko 40 km. Po czasie zasięgamy języka. Ludzie nabierają wody w usta. "Snieżynsk - miasto znane jako Czelabińsk-70, zostało założone w 1957 r. jako siostrzany kompleks radzieckiego programu nuklearnego w Saratowie. Obecnie nadal funkcjonuje jako drugie centrum programu nuklearnego, pozostając w gestii Federalnej Agencji Energii Atomowej Rosatom. "

c) Ural (okolice wsi starowierców Byngi). Po prawie dwóch miesiącach brawury nie brakuje, ułańska fantazja szarżuje. Wybieramy drogę - w legendzie Atlasu (atlas drogowy Rosji 2014 - dla nas po prostu Atlas) na szarym końcu, brązowa nitka, włos, który przykleił się do mapy. W takich przypadkach wiemy, że lepiej się upewnić - czy droga jest czy jej nie ma. Pytamy miejscowych - miejscowi odpowiadają: " Droga jest, ale nie przejedziecie. Samo błoto i komary, nie przejedziecie". Przekładamy na nasze: "Jest droga, czyli przejedziemy". Po 50 m mamy szczelnie zaklejone hamulce, po 100 m koła przestają się obracać. Wyciągamy śrubokręt, wydłubujemy błoto, próbujemy jechać ze śrubokrętem w zębach ("przecież nie będziemy się wracać"). Za nami drepce pies, powsinoga, nad nami sine niebo, przed nami śnieży obraz, wkraczamy w krainę komarów, innego życia brak...Do autochtonów: "Przejechaliśmy"!.

Podróżując rowerem przez Rosję, szybko zrozumieliśmy, że stajemy się jej zakładnikami. Tysiąc kilometrów w tą czy tamtą stronę nie robi różnicy, nie można po prostu wyjechać, przekroczyć granicy, oddalić się w jedynie sobie znanym kierunku, powiedzieć - "Daswidania". Z wolna stajemy się ofiarami syndromu sztokholmskiego, zwłaszcza w obszarze niezmąconej (chyba, że faktem sprzedania marki Chevroletowi) miłości do Łady Nivy (przede wszystkim Iwka) i "pieczeni", czyli wszystkiego co słodkie i bez czego nie sposób wypić filiżanki (w naszym przypadku stalowy, brązowy kubek z Olkusza) czaju. Prawdziwe "pieczenie" sprzedaje się na wagę, w foliowych, mocnych workach, wiązanych pewną ręką; są świeże i produkowane lokalnie - w odległości do 300-500 km; należy zjeść od razu całą porcję; mogą być kruche, z nadzieniem, w czekoladzie, w rąby, koła, trójkąty, gwiazdy i koniczyny, mogą być rurkami z kremem albo kocimi oczkami albo półksiężycami z makiem; rodzajów są dziesiątki; pewne jest jedno - w sklepie może nie być chleba, ani ziemniaków, ani wódki, ale muszą być "pieczenie". 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz