środa, 16 lipca 2014

Umarł król (24 V - 6 VI) (cz. 2)

"Cerkiew na krwi" zbudowana na początku XXI w. stoi w centrum Jekaterynburga, na miejscu w którym w nocy z 16 na 17 VII 1918 r. bolszewicki pluton egzekucyjny rozstrzelał cara, carycę, cztery carówny, schorowanego carewicza Aleksego, trzech służących i lekarza. Dla "białych" i Cerkwi ostatni Romanowowie byli święci na długo przed ostateczną decyzją Kościoła w 1991 r. Skończyło się Imperium, "umarł król", duchowni zeszli do podziemia. Dziś "Chram na krowi" jest miejscem pielgrzymek turystów, wiernych, ciekawskich, młodych par. W sobotnie popołudnie w okolicach świątyni i niedalekiego bulwaru ciągnącego się wzdłuż zatoki utworzonej przez rzekę Iset spotykamy - w asyście fotografa i kamerzysty (zawsze), świadków, gości weselnych -  kilkanaście par wstępujących w "święty związek małżeński". Miny mają roześmiane albo nietęgie; zmęczenie, stres wykwitają spod makijażu i przybranych wyrazów twarzy (pt. najszczęśliwszy człowiek na ziemi). Goście rozpoczynają świętowanie na chodniku przed kościołem - piją, jedzą, tańczą. W tym czasie młodzi otrzymują błogosławieństwo, palą świece, licząc na wstawiennictwo świętej rodziny. Za chwilę wsiądą do udekorowanych w barwach lilaróż-wodna pistacja limuzyn i pojadą na imprezę - głośno i z przytupem!

Cerkiew usytuowana jest na wzniesieniu i wygląda jak wiele innych. Może w środku większy przepych, więcej blasku i marmuru, turystycznych kramów. W jednym z bocznych korytarzy, odchodzących od ikonostasu, znajduje się stołówka dla bezdomnych i niewielka wystawa poświęcona świętym. Kolejne antyramy świętość mają potwierdzać - Mikołaj II jako Aleksander Newski (?), kochający mąż i ojciec, szczęśliwa rodzina, dobroczyńcy ludu, etc. Pozornie wszystko się zgadza, w szczególe nic - o życiu wszystko (laurkowo), o śmierci cisza. Rodzina carska jadła obiad i wnieobowstąpiła, służba spakowała walizki i odeszła, rodzinny lekarz zaginął. Pozostała parująca waza z zupą. Pluton egzekucyjny nie opróżnił magazynków, kule nie odbijały się od ścian ciemnej i brudnej piwnicy Ipatiewa, carówny nie były dobijane bagnetami, a wszyscy nie zostali wrzuceni do beczek z kwasem kilka kilometrów za miastem. Dla porządku - 200 m od cerkwi biegnie ulica Lenina, miasto znajduje się w oblasti Swierdłowskiej (Swierdłow - prawa ręka Iljicza, odpowiedzialny za egzekucję), a na rogu sprzedaje się lody CCCP. Nic nowego pod słońcem. Pamięć zbiorowa to Cerber na służbie miłościwie panujących (w Rosji od końca XV w. wciąż rządzą Ci sami, zainfekowani ideą wielkiej Matki Rassij carycy Trzeciego Rzymu, karmiącej kolejne pokolenia złudzeniami). Dziś Cerkiew znów idzie pod rękę z władzą, jak przed stu laty, jak przez wieki. "Le roi est mort, vive le roi!".


Jesteśmy uzależnieni. W "ciągu" myślimy tylko o następnym kilometrze, następnym wzniesieniu do pokonania, następnej prostej do przejechania. W "ciągu" jest radość, moc, euforia i świat do podbicia ("co będziemy jutro robić, Kochanie? "To co zawsze - podbijać świat!"). W "ciągu" jesteśmy Gagarinami, Jaszynami, Wysockimi. Nie liczy się nic poza naszą trucizną. Na detoksie, w dni, które odpoczywamy - cierpimy. Jesteśmy apatyczni, a zarazem wybuchowi i przewrażliwieni, irytują nas drobiazgi, np. niemożność znalezienia szczoteczki do zębów. W taki czas najlepiej jakby świat był z klocków lego - uporządkowany, przewidywalny - jak biurko perfekcyjnej sekretarki - cążki po jednej, pomadka po drugiej. A nie jest, na detoksie panuje niepłodny Chaos, a po nim nic tylko zniszczenie, od choćby przypadkowo zdemolowana łazienka w Tiumeniu (sedes po prawdzie). Gdy nie bierzemy, drętwieją nam palce u rąk, boli kręgosłup w odcinku krzyżowym, nogi odmawiają posłuszeństwa - w ogóle chodzenie sprawia trudność, pokracznie stawiamy stopy, jakbyśmy nieustannie odgrywali ministerstwo głupich kroków. W nocy przewracamy się z boku na bok, męczeni przez mary/komary (jedno i drugie krwi upuszcza), w półśnie próbując dotrwać poranka. Gdyby jeszcze nasze uzależnienie było z tych, które leczy się na trasie Moskwa-Pietuszki, popijąc 'łzy komsomołki", na długo pozostawiające absmak wody kolońskiej "Las". Ale nie! Nam trzeba kilkudziesięciu przepedałowanych kilometrów - ciało odzyskuje witalność, a głowa spokój. Mienia zawód Iwona. Mienia zawód Krzysiek. Jesteśmy velkoholikami.

Panie na lewo, panowie na prawo. Kółko i krzyżyk. "W Rosji świat nie stanął na głowie". Lokalne drapieżniki skrzętnie podzieliły terytorium, gender się nie przemknie (z rzadka widziany w ośrodkach miejskich). Wygłodniałe niedźwiedzie, nienasycone wilki ustaliły linie demarkacyjne, nowym wstęp wzbroniony. Kobiety noszą długie włosy, udowadniają, że mają długie nogi i że będą piękne, na długo. Moda jak z żurnala, fitnessy i pilatesy, seksapil na pokaz. Mężczyźni gładko ogoleni, odświętnie przystrzyżeni - na krótko, uszy odsłonięte. Jeżdżą 'balszoj maszynami" (im maszyna bardziej balszaja, tym mężczyzna bardziej haroszy), moda jak z sieciówek, zerwana z manekinów. Męskość wykuwają w wojsku, na joggingach i w siłowniach, w fightclubach (od czasu Tylera Durdena i rozpadu osobowości Edwarda Nortona - termin nieprzetłumaczalny, a wszystko mówiący), których reklamy odnajdujemy w kolejnych miastach.

Ten w Ufie mieści się w podziemiach bloku z lat 80. stojącego gdzieś w centrum (w Ufie wszystko jest gdzieś, dokładnie gdzie - nikt nie wie). Na trawniku przed wejściem stoi 30. kilku meżczyzn w wieku 18-31. Są wysocy i niscy, krępi i chude szkapy, łysi i zarośnięci (tych prawie nie ma), flegmatycy i narwańcy, etniczni "Ruscy", Tatarzy, Baszkirzy. Do piwnicy, przerobionej na salę ćwiczeń, schodzi się po kilku schodach, dalej wąskie przejście, prysznice i toalety po prawej, na lewo ring, a właściwie jego wyobrażenie. Niewysoką salę z jednej strony ogranicza ściana luster, z drugiej ciemny korytarz zastawiony wiadrami z farbą i kartonami. Dudni Rammstein, unosi się testosteron. Wszyscy się rozgrzewają i to dosłownie - rozgrzane miejsca mniej bolą, przynajmniej dopóki nie stracą ciepła. Rozcierają wiec policzki, uszy, łuki brwiowe. Zasady są jasno określone: walczy się w parach, walczących otacza szczelny krąg niewalczących, nie można dusić gołymi rękami, atakować kregosłupa, wtykać palców w oczy, etc.; przegrywa ten, kto się podda; każdy kto wchodzi musi walczyć. Jedna para rękawic bez palców, nasiąknięta potem, wędruje z rąk do rąk po każdej walce - totem z zapisaną w skórze sekwencją zwycięskich ciosów, chłopców zmieniających w mężczyzn, podnoszący na duchu, dodający odwagi. Ringowe wiarusy walczą na gołe pięści. Walki trwają sekundy albo kilka minut, jest głośno - nie ustają krzyki, doping, komentarze zmieszane z ciężkim brzmieniem. Na koniec wystarczy przetrzeć podłogę. Wiadro z mopem cały czas stoi w jednym z rogów fightclubu...

2 komentarze: