wtorek, 5 sierpnia 2014

Sybir (7 VI - 26 VII) (cz. 1)

W europejskiej części Rosji kluczymy, wybieramy lokalne drogi z dala od federalnych, oznaczonych jako "M". Poświęcamy się dogłębnej lekturze opasłego Atlasu Drogowego Rosji 2014, kreśląc palcem po mapie kolejne odcinki. Za Uralem rzecz się komplikuje. Syberię wzdłuż przecina jedna droga, niegdyś stary trakt ciągnący się od osady do osady, według którego, później w XIX w., kładziono podkłady pod Kolej Transsyberyjską. Niezależnie, czy podróż rozpoczyna się w Czelabińsku, czy Jekaterynburgu, żeby dotrzeć na wybrzeże Oceanu Spokojnego ("Cichego") i stanąć w porcie we Władywostoku, jedzie się przez Omsk, Nowosybirsk, Krasnojarsk, Irkuck, Ułan Ude, Chabarowsk - bagatela 10 tys. km. 

Czy chcemy czy nie, wyjścia nie mamy, dołączamy do karawany ciągnącej na wschód. Karawany nieustannie płynącej, jakby towary nigdy się nie kończyły, a ludzkie potrzeby nigdy nie były zaspokojone. Pośród samochodów osobowych z każdym dniem widzimy coraz więcej nieznanych nam "anglików," z kierownicami po prawej stronie, sprowadzanych z kraju kwitnącej wiśni, Chin i Korei Południowej (w okolicach Ułan Ude stanowić będą one 80% pojazdów); autobusów krótko i dalekobieżnych, a przede wszystkim tysiące dwunastokołowców z kolorowymi naczepami (z demobilu), reklamującymi firmy i produkty z UE. Przygarbieni nad kierownicami naszych jednośladów, wyglądamy jak niedożywione, skarłowaciałe dromadery, objuczone po obu stronach czarnymi, zlewającymi się ze świeżym asfaltem sakwami. Nie ma tego dużo, razem około 35-40 kg. I dobrze, bo jak mawia polska królowa wybiegów Ania/Anja: "Less is more". Do tego dochodzi jeszcze: jedzenie; 5-litrowa bańka wody; suszące się rzeczy: ręcznik, kostiumy kąpielowe, drewniana łyżka, to co zmokło, a nie wyschło; śmieci (didaskalia: postulujemy oddanie Federacji pod zarząd Szwecji do czasu rozwiązania największej z ich bolączek - śmieci!; Rosjanie "musorzą" wszędzie - najlepiej na łonie natury, w lesie, nad jeziorem, na łące, nad rzeką). 

Droga jest nudna - kilkaset kilometrów brzezin, później kilkaset kilometrów stepów, później kilkaset kilometrów "niby tajgi" (nam to bardziej przypomina lasy milickie), trochę bagnisk, w okolicach dużych miast pola. Dla odmiany: kilkaset kilometrów brzezin, później kilkaset kilometrów stepów, później kilkaset kilometrów "niby tajgi", trochę bagnisk, w okolicach dużych miast pola. Z czasem robi się nieco ciekawiej: kilkaset kilometrów brzezin, kilkaset kilometrów "niby tajgi", kilkaset kilometrów brzezin, kilkaset kilometrów "niby tajgi", w okolicach większych miast pola. Później brzeziny mieszają się z "niby tajgą" i jest tylko brzezinanibytajga, brzezinanibytajga, brzezinanibytajga, brzezinanibytajga. Słychać stukanie kolei...

Co 30-50 km "CTO" (Stojanki), czyli parkingi ze stacjami benzynowymi, przydrożnymi motelami, sklepami, obowiązkowym "szynomontażem" (wulkanizacja), "Kafe" - gdzie można coś zjeść, czegoś się napić. Czasami jest tylko stacja benzynowa, albo "Kafe", albo "szynomontaż". Czujemy się jak postnomadzi, ciągnący od jednej do drugiej "CTO-oazy", od jednego do drugiego przystanku, na którym można odetchnąć. Stawiamy nasz namiot wieczorem, żeby zwinąć obozowisko rano. Parzymy herbatę, myjemy się, gotujemy, czytamy, nie pozostawiamy po sobie śladu, poza wydeptanymi w trawie agroglifami. Takich jak my są tysiące w każdym zakątku, w każdej dziurze, na każdej drodze. Mijamy się. 

Jegor (okolice Omska), Rosjanin, dwadzieścia kilka lat; ruszył niedawno, zamierza kręcić przez dwa lata - Europa, Afryka, a później się zobaczy; znaki szczególne: rower obwieszony maskotkami z włóczki, nie używa namiotu.

Anna i Rudolf, okolice Nowosybirska, Austriacy, małżeństwo, oboje po siedemdziesiątce; w drodze z Pekinu do Innsbrucka; znaki szczególne: wąs Rudolfa, osiemnastoletnie nogi Anny.

Iwan, Jelena i Dawid, Jezioro Bajkał, Serbowie; Iwan - po czterdziestce, Jelena około trzydziestki, Dawid ma 3 lata; w podróży od 5 m-cy, z Malezji do Serbii; znaki szczególne: na dwóch przyczepkach (poza Dawidem) wiozą ze sobą chyba wszystko, co znajdą, dostaną, etc. - np. styropianową podłogę pod namiot (???). 

Nic nie musimy. Nigdzie się nie śpieszymy. Nikt nie czeka. Nic do załatwienia. Wolne głowy. Myśli, wspomnienia, marzenia, odczuwanie - jak w prozie Joyce'a i Becketta - przepływają swobodnie, z przeszłości w przyszłość, ze światów alternatywnych ku piekącemu ukąszeniu komara. Jesteśmy jak anachoreci w ruchu, zeszliśmy z drzew, wygramoliliśmy się z ciemnych grot i pustelni, i w narastającym zgiełku syberyjskiej "autostrady" poddajemy nasze psyche wiwisekcji. 

W wolnych chwilach zajmuje nas przydrożna archeologia. Próbujemy wyłapać co cenniejsze artefakty. Pośród starych butów (dominują męskie klapki a la "Kubot", do rzadkości należy para; nie brak również damskich szpilek i dziecięcych sandałów - te przerażają nas nie na żarty), części samochodowych (A. Słodowy, z tego co przy rosyjskich drogach, skleciłby replikę Wostok 1), opon (ze względu na ich liczbę stanowią osobną kategorię, wyłączoną z "części samochodowych"), zużytych pieluch, trucheł zwierząt, butelek z moczem (najprawdopodobniej pozostałość ostatniej zimy) i tych całkiem pustych, szukamy skarbów. Efekty może nie są imponujące, ale wiara w nas nie słabnie, każdy czeka na swoją "wydziaraną jak z bestiariusza Księżniczkę z Ukok". Póki co: 5 kluczy płaskich (na uwagę zasługuje chromowana 7-ka i solidna "dycha"), niebieski ekspander z powykręcanymi hakami (do naprawy), rozciągnięty czerwony ekspander, okulary słoneczne (po przymiarkach odrzucone), paczka fajek marki Bond (pełna), sprawna zapalniczka...

Na Syberii, tam "gdzie car daleko, a Bóg wysoko", zrozumieliśmy, że mamy rację - zmierzamy donikąd... 
Początek lat 60., "era" Chruszczowa, Oblast Kemerowska. Górnik (nazwijmy go Wasilij) wraca do domu po szychcie. Wasilij jest stachanowcem, odznaczanym w ostatnich latach. Wasilij wierzy w I Sekretarza, Partię, Komunizm. Tak więc Wasilij wraca do domu, na zewnątrz -30 st. C, suche powietrze, cisza, zatyka w płucach, okolica zasnuta "tumanem" z okolicznych fabryk. Ściąga walonki, zrzuca waciankę, idzie do kuchni. W kuchni czeka na niego żona (powiedzmy Nadieżda). Na stole, z głębokiego talerza z przedwojennej porcelany z petersburskich zakładów "Lomonosowa" (nikt nie wie skąd się wziął w starym drewnianym domostwie daleko na wschodzie), paruje solanka, w stakanie czeka kefir. Wasilij je, Nadieżda pyta: "Jak w pracy?"; Wasilij: "Było spotkanie"; Nadieżda: "Z kim?"; Wasilij: "Z Przewodniczącym"; Nadieżda: "I co powiedział?"; Wasilij: "Powiedział, ze jesteśmy coraz bliżej, że założone cele widać już na horyzoncie"; Nadieżda: "A co to jest ten horyzont?"; Wasilij: "duma!", przeszukuje zakurzone archiwum szkolnej pamięci; trwa to dłuższą chwilę... "Horyzont - wyimaginowana linia między niebem a ziemią; oddala się, gdy próbujemy się do niej zbliżyć. Czy jakoś tak..."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz