niedziela, 17 sierpnia 2014

Sybir (7 VI - 26 VII) (cz. 2)


Wyrośliśmy (no dobra: Krzysiek wyrósł) na przygodach Ryszarda Klosa, sagach Karola Maya, tandecie spaghetti western i Dr Quinn (Iwona! No dobra: Krzysiek też...). Na szczęście ominęła nas jednak miłość do Dolly Parton. Popkulturowy Dziki Zachód mamy oswojony, gąszcz skojarzeń, setki obrazów, jakbyśmy nie byli potomkami Piasta Kołodzieja, a Siedzącego Byka albo Lucky Luke'a. W drodze do szkoły, przy nodze, zawsze towarzyszył nam Dwie Skarpety. Pokolenie lat 80-tych…

Syberia jawiła się nam jako coś odległego, 9. planeta od Słońca. Katastrofa tunguska, Kołyma, tajga i tundra, kolej, Władywostok, zesłańcy etc. – niby to wszystko wiedzieliśmy, niby coś tam nam dzwoniło, ale było jak laboratoryjne, sterylne przyrządy – bez opakowania, bez kontekstu, który zgubił się na 13 mln km2. 6 tygodni spędzonych na Syberii to czas nieustannego wyobrażania sobie historii, które miały miejsce, pisania książek przygodowych, które nigdy nie trafią do drukarni, układania scenariuszy filmowych, które nigdy nie zostaną zrealizowane…

Żyliśmy pośród pierwszych osadników, szaleńców ciągnących w nieznane w XVII w. – w poszukiwaniu zysku, szczęścia i swojego kawałka ziemi, walczących każdego dnia z siłami przyrody o przetrwanie. Mijaliśmy starowierców, uchodzących przed carskim batem w XVIII w., którzy żegnali się dwoma palcami na nasz widok, z błędnym wzrokiem i długimi brodami, zwisającymi po pas. W XIX w. ustępowaliśmy drogi po brzegi wyładowanym powozom skazanych dekabrystów, którzy wieźli majątek własny oraz własne żony (w prostych sukniach w stylu empire, wprost z paryskich pracowni). W miastach przeciskaliśmy się przez kupców, z zegarkami na złotych dewizkach, wyginających się w parabole, handlujących sobolimi skórami, miodem, drewnem z dalekich lasów północy oraz porcelaną, herbatą i jedwabiami z Chin, docierającymi tu przez Kiachtę. Nieopodal rzeki Chara-Murin w 1866 r., w chmurze pyłu i piachu, widzieliśmy w oddali wychudłego Celińskiego i Arcimowicza, wydających ostatnie rozkazy kosyniera i strzelca – wiecznym powstańcom, którzy nigdy nie dotarli do chińskiej granicy. Pod koniec stulecia węgla i pary w Irkucku, w plątaninie ciemnych drewnianych dwupiętrowych domów, zapadając się po kostki w błocie, padliśmy ofiarą nożowników i w kartotekach zostaliśmy odnotowani odpowiednio jako: 198. (Iwona) i 199. (Krzysiek) ofiara morderstwa w deszczowym wrześniu; umierając słyszeliśmy gwar dobiegający z pobliskiego kasyna. W Tomsku w latach 50. ubiegłego stulecia siedzieliśmy na pryczach aresztu NKWD, razem z trzydziestoma innymi: nauczycielami, lekarzami, urzędnikami administracji, w celi nie większej niż 8 m2, za ciężkimi, kilkunastocentymetrowymi stalowymi drzwiami, w ciemności, ciszy i fetorze. Na półwyspie Szamanka (choć wtedy po prostu bez imienia), daleko wcinającym się w Bajkał, siedzieliśmy z nogami dyndającymi nad urwiskiem czwartego dnia stworzenia, kiedy mistrz Roerich rozlewał tablice Mendelejewa na swoich płótnach i wyświetlał kolejne dekoracje do sztuki pt. "Raj", czekając na milczącą aprobatę reżysera – Boga Ojca.

Przyzwyczailiśmy się do rosyjskich smaków, ale ciągle poszukujemy tych wyjątkowych. W ostatnim czasie na naszych skromnych ucztach królowała ryba, a właściwie dwie – gorbusza z Morza Ochockiego i bajkalski omul. Purpurowe, soczyste i pełne aromatu mięso tej pierwszej fantastycznie komponowało się ze świeżym, krojonym w słupki ogórkiem i mocnym, ciemnym piwem "Ochota". Na omula zasadzaliśmy się od dawna; wyjątkowy, świeży, dostępny tylko wzdłuż wybrzeża Jeziora, wywoływał u nas odruch Pawłowa, zanim go jeszcze skosztowaliśmy. Delikatne, chude, białe i rozpadające się w palcach mięso zestawiliśmy z oliwkami nadziewanymi cytryną i odrobiną syberyjskiego samogonu, pędzonego na nasionach z szyszek Pinus Sibirica.

Wyruszając z Polski wiedzieliśmy, że będziemy grzeszyć i to grzeszyć ciężko. Miejcie nas w swojej opiece! Będąc w Buriacji, nie mogliśmy nie skosztować bóz (mongolskie pozy) – „pierogów z gotowanym mięsem”. Te najlepsze znaleźliśmy w Ułan Ude, gdzie w starych drewnianych domach, nieopodal katedry, działają rodzinne interesy: niewielkie "bozowe stołówki" dla lokalnych smakoszy. Bozy kształtem przypominają jurty, z otworem „wentylacyjnym” na szczycie. Należy wziąć je w dwa palce, pochylić się nad talerzem i wysiorbać „rosół” znajdujący się wewnątrz; następnie można przystąpić do konsumpcji, co jakiś czas popijając herbatą z mlekiem. A to dopiero początek! Ruszamy przecież na podbój azjatyckiej kuchni!

Obojętność.
Większość ludzi nie zwraca na nas uwagi. Dla części jesteśmy „małpami w zoo”, tylko, że bez zoo. Przyklejeni do szyb swoich samochodów, przyglądają się nam dokładnie, zostawiając odciśnięte policzki i usta; albo stoją przy drodze jak słupy soli, gapiąc się, dopóki nie znikniemy w sinej dali. Dla części jesteśmy robactwem, krakersami (tak Rosjanie nazywają rowerzystów), niepotrzebnie wprowadzającymi zamieszanie, utrudniającymi komunikację, spowalniającymi pęd do...Na tych nie zwracamy uwagi, jedynie odnotowujemy ich istnienie… (szkiełko i oko).

Margines.
(Bardzo) nieliczni, rozpolitykowani, zatruci uprzedzeniami, widzą w nas przedstawicieli obcej agentury, zagrażającej Federacji. Zimna wojna trwa. Patrzą nieufnie „spode łba”, rzucając za nami: „diadi Wołodi to się nie spodoba!” (Litości! Ten człowiek ma 62 lata i mocuje się z niedźwiedziami w górnym biegu Leny!); „Jeśli wy Amerykańce, to kwasu wam nie sprzedam”; „W Rosji spokojna, a Ukraina i tak będzie nasza”; „Uważajcie, na końcu wsi czekają na was Ukraińscy faszyści!”; „Kto wam za to płaci?”. Na tych nie zwracamy uwagi, jedynie odnotowujemy ich istnienie… (szkiełko i oko).

Sprzymierzeńcy.
Tych spotykamy całkiem sporo. Oglądają rowery z zainteresowaniem, pytają, czego potrzeba, dociekają: „Ad kuda? Kuda?”; „Ile kilometrów?”; „Jak długo w podroży?”; „Jakie plany?”; „Kim jesteście?”; „Co robicie?”. Przepadamy za rozstaniami z tymi przypadkowymi sprzymierzeńcami w naszej eskapadzie! Na koniec zawsze pada: „No dawaj riebiata” (riebiata?); „Wot molodoc!”; „Szczęśliwej puti!”; „Udacia wam!”. Niektórzy dopingują nas pozawerbalnie (zwłaszcza motocykliści), robią znak „Mazowieckiego”, unoszą kciuk w cesarskim geście – „lajkuj nas na lajfie”, składają palce w manu cornuta – przez nas gest ten określany jako behemocik („Behemocik” – również rosyjska sieć sklepów z akcesoriami dla dzieci).

Dwa przelotne spotkania zapamiętamy szczególnie: sędziwą babcię w kanarkowym żakiecie i z mieniącym się naszyjnikiem, która wygrzebując się z pola kukurydzy, uniosła zaciśniętą pieść, uśmiechnęła się od ucha do ucha (dosłownie) i posłała za nami: „Gieroje! No dawaj molodcy!" oraz Nikolaja… (serce).

W roku 1581 Kozak Jermak Timofiejewicz, wraz z oddziałem liczącym ośmiuset najemników, rozpoczyna swoją trzyletnią błyskotliwą kampanię, której celem jest podbicie Syberii i wyrwanie jej z rąk tatarskich. I choć sam ginie w roku 1583 w czasie potyczki z chanem Kuczumą nad brzegiem Irtyszu, to Sybir dostaje się w orbitę wpływów moskiewskich, a tym samym rozpoczyna się trwający do dzisiaj okres eksploracji i eksploatacji tego unikalnego obszaru. Jermak zostaje bohaterem, wielkim zdobywcą, sławionym w pieśniach i krążących opowieściach, któremu stawia się pomniki trwalsze niż ze spiżu, bo wykute w pamięci. Syberia pełna jest Jermaka…

Nikolaj, lat około 65, stolarz, wychowany nad rzeką Amur, pamięta jak w czasach Chruszczowa Chińczycy przepływali przez rzekę na zakupy. Poznajemy Nikolaja, chowając się przed 40-stopniowym upałem pod dachem werandy, spalonej w zeszłym roku „gostyniny”. Nikolaj, widząc nas z tartaku, w którym pracuje, przyszedł zapytać, czy czegoś nie potrzebujemy, czy może jakoś pomóc. Gawędzimy dłuższą chwilę, chętnie zostalibyśmy na „czaj”, ale trzeba nam jechać. Na odchodne słyszymy: „Jesteście jak Jermak!”.

Zaglądamy Rossiji pod pierzynę, a tam kobieta jak z obrazów Kokoschki. Nie wiemy, czy piękna czy brzydka, ale intryguje i zapomnieć o sobie nie pozwala…

2 komentarze:

  1. "6 tygodni spędzonych na Syberii to czas nieustannego wyobrażania sobie historii, które miały miejsce, pisania książek przygodowych, które nigdy nie trafią do drukarni, układania scenariuszy filmowych, które nigdy nie zostaną zrealizowane…"

    Mam nadzieję, że chociaż jedna książka przygodowa jednak do drukarni trafi.

    Uściski,
    K.

    OdpowiedzUsuń