środa, 24 września 2014

Jodie Foster (12 VIII - 1 IX)

Do Chin wjeżdżamy na holu. Wciśnięci pomiędzy rowerami spędzamy kilkadziesiąt minut na "ziemi niczyjej". Podczas gdy nasz przewoźnik za pomocą "taśmy MacGyvera" i płaskiej 14 próbuje zdemontować resztki skrzyni biegów, która rozpadła się przed chwilą, wprawiając starego UAZa w turbulencje i wystrzeliwując 1,5 l. butelka gruszkowego napoju pod sufit. Butelka mija nasze skronie o centymetry, uderzając następnie o sufit i przy okazji doszczętnie niszcząc podsufitowe oświetlenia "rosyjskiej maszyny". Wokół kreci się mongolski pogranicznik, ubrany jak marines z operacji Pustynna burza. Na zewnątrz upal, w środku szklarniowe warunki. Na szczęście w Mongolii zawsze znajdzie sie pomocna dłoń. Nasz UAZ ląduje na holu innego UAZa i tak dwa szczepione UAZy lądują w kolejce dziesiątek innych UAZow, raz jakiś nas ciągnie, raz jedziemy na zderzakach. Kierownice, pedały, inne kości rowerowych szkieletów wbijają się nam w skórę, pozostawiając krwawe ślady. Humorów nie tracimy. Są ciastka, jest coś do picia, próbujemy żartować. Nie przeszkadza nam nawet zimbardowski kontekst granicy - na granicy zawsze czujemy się jak więźniowie, w mundurowych widząc klawiszy. I nie ważne czy mamy lat 6 i przekraczamy mur - wjeżdżając z NRD do RFN, czy lat 31 wjeżdżając z Mongolii do Chin.


Datong. W mrokach czasu tętniący życiem ośrodek handlowy na Jedwabnym Szlaku. Obecnie węglowa stolica Chin. Godzina popołudniowa. Zatłoczony autobus miejski. Suniemy szeroką aleją, wzdłuż rekonstruowanego na długości kilkunastu kilometrów muru, niegdyś otaczającego miasto, pomiędzy stylizowanymi latarniami, pędzącymi trójkołowcami i kolorową rzeką pieszych. Obok nas stoi trzydziestokilkulatek, powiedzmy nasz rówieśnik. Szary T-shirt, krótkie spodenki, niebieskie klapki, reklamówka niezbyt wyładowana, okulary, niewielki, piwny brzuszek, delikatna cera, gładko ogolony, lekko podkręcone rzęsy. Stoi i zerka w naszą stronę. Po chwili zagaduje: "Skąd jesteście?". Uśmiechamy się: "Z Polski". Uśmiechamy się, a tu ni z tego ni z owego, nieświadomi niczego wpadamy w sokratejską sieć utkaną z logiki naszego interlokutora, który z konfucjańskim spokojem prowadzi nas do "swojej prawdy": "Z Polski!... Uwielbiam filmy Polańskiego... "Dziecko Rosemary" to mój ukochany obraz... Znacie Wong Kar-wai'a!... Jego filmy są takie artystyczne, tak jak kino europejskie... Ale wiecie co, ja też lubię komercyjne filmy z Hollywood... np. Jodie Foster... Wiecie, że ona jest lesbijką?". Autobus zatrzymuje się przy jednym z centrów handlowych. Wysiadamy, kolorowa rzeka pieszych powoli nas porywa, uliczny gwar narasta jak symfonia świerszczy. Jeszcze słyszymy załamujący się głos: "Ja jestem gejem. Wiecie, nie jest łatwo być gejem w Chinach". Po chwili nasz rozmówca rozpływa się w tłumie jak bohaterowie "Upadłych aniołów". A my stoimy bezradni, intelektualnie nadzy jak święty turecki - bo co tu powiedzieć, sucho w gębie od węglowego pyłu.
W Chinach czujemy się jak zagubieni członkowie poselstwa Sobieskiego do Verbista albo dualistyczna inkarnacja Wonga Ka Kui, frontmena hongkongijskiej supergrupy Beyond, który w 1993 zginął w czasie japońskiego koncertu, spadając ze sceny (do dziś cześć Chińczyków oskarża Japończyków o zamach, w argumentacji odwołując się do resentymentów). Ludzie patrzą na nas z niedowierzaniem, jakby pozbawieni odruchu mrugania, wpatrują się z szeroko otwartymi oczami. Sprawy nie ułatwia broda Krzyśka, coraz dłuższa, poskręcana jak stary rododendron, z rudym od słońca, "obleśnym" (jak twierdzi Iwka) wąsem "a la Dali". W Indiach nie byłoby sensacji - Krzysiek wygląda jak zakurzony fakir moczący "cztery litery" w świętych wodach Gangesu. Już w Rosji broda przyciągała ciekawskich - pop na rowerze? W Państwie Środka efekt jest jeszcze większy. Broda to domena starców, muzułmanów, pomyleńców i demonów zapełniających chińską mitologię.


Od kilku tygodni Chiny na rowerze przemierza para z San Franciso w ramach projektu "Before it's gone journey". Niestety jest już po ptakach - "it's already gone". Przez stulecia Chiny były jak zamknięty w klatce ptak, który stroszy pióra i cieszy ucho swoim śpiewem. Niedostępny, ale piękny i jedyny w swoim rodzaju. W XIX w. nadciągnęło tsunami - państwo zalało morze "długich nosów", fale opium, sztormy kolejnych rewolucji i wojen, myśli Mao. Ptak stracił pióra, dołączył do grona niemych nielotów, upodobnił się do gryzoni. Zostało niewiele - kilka kolorowych piór unoszących się na wietrze, z daleka wyglądających jak latawce.
Święta jest partia i jedzenie. Partia jest święta, bo tak chce partia. Jedzenie jest święte, bo tak chce lud. Jedzenie pachnie wspaniale, wygląda wspaniale i smakuje jeszcze lepiej. Jakby te 5 tys. lat cywilizacji stało za każdym upieczonym batatem, każdą miską z ciętymi nożem noodlami, gotowanymi w herbacie i sosie sojowym z jajkiem, z zieleniną i wołowiną, każdym daniem z tofu, ziemnymi orzeszkami, ciemnym sosem, trawą cytrynową, czosnkiem, za każdym "gorącym kociołkiem" z korzeniami lotosu, kalarepa, kapusta i gotowanymi kośćmi; każda "buła na parze" z zielona cebulka, z ziemniakami, z kurczakiem, każdym plackiem z kurkumą, za każdym łykiem wódki bambusowej i jaśminowej herbaty. W Chinach życie kreci się wokół jedzenia...i to jest dobre. Nie przeszkadzają nam resztki pod stołami i na ulicach, siorbanie oznaczające aprobatę podniebienia, dym papierosowy, hałas rozmów (Krzyśkowi nie przeszkadza). W Chinach żyjemy, żeby jeść, nie odwrotnie.


Nadciąga nowe - "Ośmiu wspaniałych przeszło przez morze króla smoków". To stare chińskie porzekadło, które można znaleźć na zwitku papieru, rozgryzając księżycowe ciastko z odciśniętym znakiem shou (długowieczność) w święto środka jesieni, znaczy tyle co - w jedności siły. W Chinach mieszka 1,6 miliarda ludzi.

1 komentarz: